niedziela, 4 września 2016

ULEGŁAM PROMOCJI

Miasteczko, do którego zdążałam z Tenuta di Casaglia, zobaczyłam kiedyś jako bohatera w prostackim dość filmie promującym powiat Livorno. Zawzięłam się i przez kilka dni szukałam tego wiekopomnego dzieła, widzianego parę lat temu. No, nie mogłam sobie przypomnieć tytułu, a podejrzewałam, że nie uwierzycie na słowo, jak "cuuudny" jest ten film. Znalazłam!
Zapraszam wytrzymałych na Alice's Adventures in Tuscany, znajomość angielskiego nieistotna, kto się uczy włoskiego, skorzysta odrobinę na napisach.
Mam ciągły niedosyt tamtych terenów, a film oglądałam w czasach, gdy nic nie widziałam poza Livorno, do którego się zraziłam. Inne nazwy brzmiały interesująco, więc zostały wprowadzone na listę "Do zwiedzenia". Mam już jako takie pojęcie o Bolgheri i słynnych cyprysach, Populonia rozpoznawczo odwiedzona.
Czas był na?
Tym razem jechałam samiuśka, co też bardzo lubię. Pogadam trochę ze sobą, jest na to czas :)
Trochę trudniej przychodzi rozglądanie się na boki, ale nie było tak źle, bezwypadkowo mój wzrok ściągnęły zabudowania na wysokiej górze. Jadę!
Raczej mozolnie wspięłam się i wylądowałam w Sassa.

Zawsze imponują mi ludzie mieszkający w, powiedzmy, skomplikowanych warunkach. Sama wysokość w dawnych czasach musiała stanowić utrudnienie, poza oczywistym plusem, jakim była obronność. Współcześnie takie miasteczka są skazane na wymieranie, za dalekie od cywilizacji, niewielkie.
Sassa się broni. Widziałam, i owszem, napisy informujące o sprzedaży nieruchomości, ale widziałam i remonty i plakat ogłaszający jakąś festę, i mieszkańców, nawet bardzo młodych. Oby!

Jak wiele miasteczek o średniowiecznym charakterze, tak i Sassa do maksimum wykorzystała powierzchnię wzgórza.
Prowadzą przez nią trzy główne ulice, połączone schodkami, czy wąskimi przejściami.
Z daleka widać wieżę, zapewne pozostałość po jakimś zamczysku. U jej stóp w spokoju rosną teraz czułą ręką pielęgnowane rośliny. Zamiłowanie do kwiatów w doniczkach jest tu absolutnie uzasadnione.

Nie ma tu miejsca na ogródki przydomowe, ich powierzchnie ograniczają się do skrawków, a ulica może służyć za ich substytut. Łazienki, dobudowane później, sterczą z płaszczyzn domów.


W nagrodę za trudności, mieszkańcom dane są bajkowe widoki do podziwiania. Przy dobrym wzroku mogą "zajrzeć" do Volterry.

Zaskakujące jest położenie i forma kościoła św. Marcina. Wciśnięty pomiędzy budynki, położony na stromej skale. Trudno na początku rozpoznać, że wejście, które się wydaje być bocznym, okazuje się jedynym i nie jest położone naprzeciw wyrastających z drugiej strony absyd. Główny portal zniknął wynikiem przebudowy. Dawna fasada jest kamienną ścianą niezapowiadającą świątyni.

Wnętrza nie widziałam, ponoć nie za bardzo jest czego żałować.
Jedyny budynek, do którego środka zajrzałam, to Oratorium Zbawiciela ze wzruszająco nieporadną figurą z malowanej terakoty.

Z wielkim zadowoleniem ruszyłam w dalszą podróż, licząc na stopniowanie wrażeń.
Dotarłam do Canneto. Stare miasto widać z daleka, wiedziałam też, że chcę je zobaczyć, więc byłam uważna, a jednak omal nie przejechałam dalej. Cała interesująca mnie zabudowa lekko dotyka drogi, kryjąc się przed ciekawskim spojrzeniem wjeżdżających pod górę ostrym zakrętem osób.

Tym większa radość ze spaceru.
Znowu budynki ułożone są wzdłuż niemal równoległych ulic, z których dwie stanowią trzon położonego eliptycznie historycznego Canneto.

Gdybym miała dobrać po jednym słowie do zwiedzonych miejsc, Sassa miałaby "trwanie", a Canneto "sztukę". Co chwilę trafiałam na ślady jej umiłowania. A to proste popiersia wciśnięte w mur, a to rzeźby z różnym poziomie artystycznym, a to potea Carducci wspomniany jako gość nocujący u swojego kuzyna, czy przedziwny malunek przy łuku tęczowym w kościele San Lorenzo, właśnie w tym dniu obchodzącym święto patrona.

Tak mi się te dyskretne znaki udzieliły, że malarskość, klimat sztuki, bliski sercu, widziałam już wszędzie: w kształcie drzwi, kołatce, czerwieni skutera u zbiegu ulic, a nawet niebieskim rowerku.

Jedyny człowiek, którego spotkałam, wszedł do kościoła, gdy tam byłam. Może chciał zaznaczyć, że wszystko jest pod kontrolą? Jakoś mało wyraźny był jego cel pojawienia się w środku :) Tylko, co to za kontrola, jeśli klucze wiszą w zamku?

Mogłabym krążyć jeszcze długo po Canneto, obejrzeć każdy kamień, zachwycić się kwiatem, cieniem, psem, ale przecież przede mną był główny cel wycieczki.

Ociagam się, ale w końcu wsiadam do auta.
O miasteczku ... w następnym wpisie :)
Trzeba dawkować emocje.

4 komentarze:

  1. Niesamowicie w tym pozytywnym znaczeniu...pięknie. Zdjęcia wyjątkowe.

    OdpowiedzUsuń
  2. Patrzac na fotografie, w pewnym sensie bylam wdzieczna mieszkancom tych miasteczek za ich doniczkowe ogrody; te male zielone oazy daja odpoczac oczom od monotonnii kamiennych uliczek.

    Szczegolnie zaciekawil mnie kolaz z mopedem; bardzo spodobaly mi sie te stare drzwi (z firankami) i zakratowane, zarosniete okno. Dziekuje za wycieczke.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pani Małgosiu czy naprawdę można się zrazić do włoskiego miasta? (dotyczy Livorno). Ja mam wrażenie, że w Italii, w każdym kąciku jak w raju :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo miło czyta się pani bloga. Dobrze, że Hajduczek podał linka :-)

    OdpowiedzUsuń