No to Florencja.
Dodatkowym, miłym argumentem są darmowe prywatne parkingi do końca maja, co pozwoliło na pozostawienie samochodu (bez drenowania kieszeni) w pobliżu Ponte Vecchio.
Na początku kwarantanny zobaczyłam film zrobiony we Florencji - to był widok zatrważający. Miasto nierozerwalnie powinno być związane z ludźmi, miasto musi być ludzkie, inaczej, owszem, wygląda fascynująco, ale sprawia wrażenie nikomu niepotrzebnej dekoracji filmowej, gdy już spełniła swoją rolę.
Taką, NA SZCZĘŚCIE, nie była Florencja 21 maja.
To już miasto żyjące. Widać w nim więcej mieszkańców, ludzi spacerujących - jak w każdej innej włoskiej miejscowości - nie zwiedzających. Turystów okruchy.
Było ich tak mało, że ciągle ich widziałam w różnych miejscach.
Było ich tak mało, że ciągle ich widziałam w różnych miejscach.
Wokół rozbrzmiewał głównie włoski język.
Dla mnie nie było to zwiedzanie miasta, bo chodziliśmy utartymi szlakami. Nastawiłam się bardziej na zapiski kronikarskie.
Oczywiście, przemiłe jest spacerowanie bez przeciskania się między tłumami, możliwość sfotografowania miejsc niemożliwych do ujęcia samotnego, bezludnego.
Właściwie to musiałam czasami czekać, by jakiś człowiek w postaci sztafażu pojawił mi się w kadrze.
Jedną z bardziej surrealnych scen była w tym czasie para nowożeńców. Widać, że ślub skromny, zupełnie bez gości, tylko ze świadkami.
Oswajałam się z nowym doświadczeniem Florencji, wyszukiwałam znaków czasu.
Co chwilę mijali nas kurierzy zajmujący się dostawami posiłków.
Egzotyczne było pierwsze doświadczenie baru.
Wiem, że nasz bar nie uciągnie z obecnymi ograniczeniami. Wiejski bar to miejsce przebywania, a nie wpadania na kawę i rogalika. Normalnie to tutaj dziadki godzinami grają w karty, ludzie się spotykają. Teraz mało kto zajrzy, bo przecież sama kawa to nie w Tobbianie, ona jest tylko pretekstem.
Nasz bar był po drodze - taka już tradycja, wyruszyć zaraz po Mszy i zatrzymać się na klasyka włoskiego. Od dawna w domu już jem włoskie śniadania, ale chyba od roku zjadam tylko malutkiego rogala, więc temu zwyczajowemu nie podołałam, dobrze, że miałam komu "sprzedać".
Ludzie delikatnie odsuwają się od siebie. Pan usiadł przy najbliższym stoliku koło nas, ale przemyślał rzecz, przesiadł się dalej. Nam wolno było siedzieć razem, bo mieszkamy pod jednym dachem. Nikt tego nie sprawdza, liczy się na klientów.
Wszędzie żele.
Żele też we Florencji, czasami zabawnie na starej beczce od vinsanto, czasami grodzące przejście.
No i maseczki. Wszelki urodzaj wzornictwa. U mnie wygrywa carabiniere z florencką lilią na maseczce i pani trzymająca maseczkę w miejscu mało związanym z oddychaniem. Chyba, że Wam tchu zabraknie, gdy ktoś z łokcia przyłoży, ale sam łokieć jako taki chyba jest mało zakaźny :)
W ogóle to maseczkę należy założyć tylko, gdy się zbliżamy do kogoś na mniej niż 1 metr, a ludzie chodzą w nich cały czas.
Nie rozumiem tego, bo gdy tylko patrzę na maseczkę, to już mi braknie oddechu.
Jeśli zobaczycie mnie na zdjęciach z maseczką, to poświęcałam się tylko dla dokumentacji czasu.
A tutaj taka scenka zupełnie niezwiązana z covidem. Panowie jedli lunch pod taką oto rzeźbą. Przypadek?
A w ogóle to jest kościół prawosławny, romańska elementy fasady zawsze mnie zaskakują, zapominam, że są w tym miejscu.
Postanawiamy zjeść "na mieście".
Gdy tylko ruszyły restauracje z jedzeniem na wynos, zaczęliśmy kupować, żeby wspierać odradzających się okolicznych wytwórców, żeby dać własny kontrybut na rozruch, tym, którzy niemal trzy miesiące byli bez klientów. W wyborze knajpki pomógł mi Facebook. Na jednym z obserwowanych profili umieszczono artykuł o restauracjach po przejściu do "fazy 2". W oczy wpadło mi słowo, które mnie osobiście w życiu by nie przyciągnęło: "tripperia", czyli dosłownie flaczarnia. Rozumiecie? Z flakami się nie lubię, ale mój pryncypał i owszem, i bardzo. Upewniwszy się, że mają w menu coś innego oprócz flaków, zamówiliśmy stolik. Ponoć flaki były pyszne, ja uraczyłam się piersią z kurczaka w panierce i warzywami w tempurze. Mniam!
Zastanawiałam się, jak pozwolono tej małej restauracyjce ("Il Magazzino") na uruchomienie działalności, bo nie ma osobnego wejścia i wyjścia.
Mnie to nie przeszkadzało, ale mam nadzieję, że nikt się do nich o to nie przyczepi. Polecam, bo i wino dobre i placyk della Passera przytulny.
Sama nazwa bardzo interesująca i związana z pewną historią.
Gdy wrzucicie Piazza della Passera w automatycznego tłumacza otrzymacie Plac Flądry, nie mam pojęcia dlaczego, bo passera to samiczka wróbla. Antropologizując passera może być żywotną wesołą kobietką., to może stąd ta flądra? I to mocna flądra, w końcu we florenckim dialekcie passera ma wydźwięk wybitnie seksualny, oznacza żeński organ płciowy. Są dwie wersje pochodzenia nazwy. Pierwsza przypisuje ją istniejącemu tu burdelowi, którego resztki zburzono na początku XX wieku. Druga wersja mówi o znalezionej przez dzieci martwiej samiczce wróbla. I tu zaczyna się niezwykle symboliczne przejście do czasów współczesnych. Otóż, na usiłujące uratować go dzieci ptak przeniósł zarazki dżumy i od tego zaczęła się słynna zaraza uwieczniona w Decameronie Boccaccia.
A teraz zmieńcie jeszcze akcent w tym słowie na ostatnią sylabę i dowiecie się, że to przeminie, przejdzie, czyli passerà.
Przy okazji placyku i dwóch stolików przed knajpką nadmienię, że czytałam, że teraz właściciele wyszynków mogą za darmo rozszerzyć teren pod stoliki w tzw. ogródkach. Podoba mi się ta inicjatywna, mam nadzieję, że pomoże tym, którzy odważnie usiłują walczyć o swoje małe przedsiębiorstwa.
Inna inicjatywa zostanie przez nas wykorzystana w następnym tygodniu, o czym na pewno Wam napiszę.
Ogólnie to mnóstwo sklepów było zamkniętych, co mnie na początku trochę zaskoczyło, bo w pamięci miałam filmik pokazany przez Asię, a nakręcony w Pistoi, który pokazywał niemal zupełnie przebudzone miasto. Po czasie zrozumiałam, Florencja cierpi na nadmiar sklepów, bo mnóstwo z nich powstało w celu obsłużenia turystów. Turystów nie ma, nie ma sklepów. Ile stoi za tym rozpaczy?
Ponte Vecchio protestuje, na palcach jednej ręki można policzyć otwarte sklepy jubilerskie.
Karuzela z Piazza Repubblica smętnie zasłoniła swoje powozy.
Nie było też ani jednego, dosłownie ANI JEDNEGO, dzikiego sprzedawcy. Nie trzeba było uważać, by nie nadepnąć niechcący na reprodukcję cud malina i zostać zmuszonym do jej zakupu. Nikt nie oferował mi zegarków, gadżetów absolutnie zbędnych. Miodzio!
Największe skupiska stanowiły gołębie walczące o okruchy, albo żołnierze ciągle pilnujący porządku w miejscach obleganych turystycznie. Obleganych?
W ramach przykładania ręki do rozruchu lokalnych wytwórców jadła dobrego, zatrzymaliśmy się na przepyszne lody. Zjadłam trzy smaki, w tym dwa nowe - czarny ryż i ananas z miętą. To drugie połączenie znałam, bo tak jadam surowego ananasa, ale dotąd nie połakomiłam się na zamrożoną wersję.
To był niezwykły spacer, czasami wręcz nasycony emocjami, wzruszeniami, bywało, że tymi smutnymi. Niezwykłe jest to, że dane mi było w tym czasie zobaczyć Florencję. Wszystkie zdjęcia obejrzycie klikając tutaj:
A tutaj możecie pokręcić się po Florencji:
Pięknie dziękuję za kawałek Włoch (tęsknię!) i lekkość komentarza :) - uwielbiam tego typu Pani dziennikarstwo:) Serdeczności! Iz
OdpowiedzUsuńZgapiłam się i zapomniałam o odpisaniu na komentarz. Cieszę się z takich słów niezwykle, bo nigdy nie czułam się dziennikarzem, słowo nie jest moją domeną. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń