Przed przyjazdem do nas Tata spotkał się z rodzinką, między nimi była moja kuzynka zafascynowana architekturą, którą zobaczyła podczas wycieczki objazdowej po Włoszech. Napomknęła, żeby koniecznie zobaczył Orvieto. Podczas rozmowy telefonicznej Tata zapytał mnie o tę miejscowość. W jakiejś pierwszej reakcji powiedziałam, że to daleko i temat według mego Rodzica został zakończony. Ale ja wspomniałam o tym Krzysztofowi, a ten stwierdził, że rzecz jest do zrealizowania. Potem sama niemal już o tym zapomniałam, gdy w zeszłym tygodniu ksiądz proboszcz zaczął ustalać ze mną, kiedy moglibyśmy pojechać do Orvieto. Padło na poniedziałek.
Tata nie został poinformowany dokąd jedziemy. Rozglądał się więc po drogowskazach, ale te mu niewiele mówiły. Nawet gdy już wjeżdżaliśmy do samego miasta nadal miał nietęgą minę. Okazało się, że po mojej informacji o odległości dzielącej nas od domu wyparł treść zachęty kuzynki i nie miał pojęcia po co tam zajechaliśmy. A co do odległości, to jest to tylko 203 km, co autostradą daje dwie godziny jazdy. Tylko tyle by ugiąć nogi z zachwytu przed jedną z najpiękniejszych katedr Italii, jeśli nie świata. Wzięliśmy ze sobą przewodnik Touring Club po Umbrii oraz "Barbarzyńcę w ogrodzie" Herberta i "Wyspy zaczarowane" Łysiaka. O tym drugim później.
W drodze doczytywałam dawno już nieczytany fragment książki poświęcony właśnie wizycie poety w Orvieto. Ponieważ byłam już tu dwa razy, sprawdzałam, czy zabrać "Barbarzyńcę" z samochodu. Miałam wrażenienie, że czytam tekst zupełnie od nowa, pewne opisy bardzo mi się spodobały, czuć było mistrza słowa. W związku z tym nieśmiale przystępuję do opisania wycieczki, bo gdzie mi marnemu robaczkowi stawać w szranki ze Zbigniewiem Herbertem.
Zostawiliśmy samochód już na ostatnim możliwym parkingu, więc nie zmęczyliśmy Taty i siebie wspinaniem się pod górkę. Chociaż dla wrażeń turystycznych może i lepiej byłoby zostać nawet dużo wcześniej pod stacją kolejową i stamtąd podjechać na szczyt kolejką zwaną funicolare.
Skąd w ogóle kwestia pokonywania różnicy wysokości? Otóż Orvieto widziane już z autostrady wznosi sią na stromych skałach z tufu wulkanicznego.
Są miodowo-rdzawe, jak całe miasto, wydaje się więc, że budynki niemal naturalnie wyrastają z budulca, że to tylko takie ugładzone zakończenia skały.
Tradycyjnie już wstąpiliśmy najpierw do baru "del Corso" na coś do picia i przekąszenia. Trzeba było nabrać sił, by nie omdleć przed spodziewanym natłokiem wrażeń.
Spacer uliczkami dał dobry podkład pod to, co nas czekało.
Duomo jest dobrze widoczna z daleka, ale w mieście ledwie wystaje ponad dachy, czasami ukazując rąbek swej świetności.
Podejrzewam, że bez względu na ilość wcześniejszych spotkań z katedrą, człowiek staje zdumiony przed fasadą lśniącą niczym drogoceny klejnot. Błyskające mozaiki wędrują pionowo ku słońcu, by wejść z nim w niebiańską zmowę.
A jak nam ludzieńkom dostać się do tego paktu? Nie zadzierać od razu głowy wysoko, lecz przyjrzeć się historii zbawienia i pomyśleć, jak skorzystać z tej opowieści, by znaleźć się w górnych partiach czegoś na wzór drzewa genealogicznego, tutaj bardziej pasowałoby określenie "ostatecznego". Ja tam na dolne partie tego układu się nie piszę.
A wszystko zaczęło się od wyjęcia żebra pewnemu mężczyźnie.
Wejście do świątyni to przekrocznie granicy dwóch nieporównywalnych światów, najpierw majestat światła a potem ogrom półmroku.
Różne światy, różne światło, a pasy na zewnątrz i wewnątrz.
Te w ostrym słońcu też jakby wysotrzone, te w półmroku wyłagodzone pastelowym światłem wpadającym przez alabastrowe okna.
Podeszliśmy najpierw do kaplicy San Brizio z prawej strony kościoła. Tam za ozdobną kratą można zobaczyć malarskie rozwinięcie historii zbawienia.
Jeśli kogoś nie przekonała płaskorzeźba z fasady, ten tutaj dobitine może wybrać między wsłuchaniem się w głos Antychrysta a czystymi dźwiękami muzykujących aniołów. W kaplicy spotkały się dwa nazwiska rozdzielone w rzeczywistości połową wieku. Część fresków na sklepieniu stworzył słodki Fra Angelico, a resztę ekspresyjnie zapełnił Luca Signorelli. Herbert miał śmiałość zauważyć wyższość eschatologicznych malunków z Orvieto nad tymi w Sykstynie. Jakoś nie umiem się z nim zgodzić. Nie, żebym przyznała palmę pierwszeństwa Michałowi Aniołowi. Obydwa dzieła są porażające, obydwa warte artystycznej pielgrzymki. Trduno opisywać dokładniej co jawi się przed oczami zwiedzającego. Szkoda, że nie można tam nigdzie przycupnąć, by zatopić się w świat spraw ostatecznych. Na Watykanie przy odrobinie szczęścia daje się posiedzieć pod ścianą. W Orvieto bezradnie odczuwam narastający ból pleców, a z taką chęcią jeszcze bym popatrzyła. Zaraz z kaplicy wyszliśmy na zewnątrz katedry, by potem jeszcze do niej wrócić. Woleliśmy jednak wykorzystać zakupiony bilet i jak najwięcej zobaczyć w godzinach otwarcia innych obiektów objętych ceną. Udaliśmy się do krypty umieszczonej na tyłach katedry. Urządzono tam wystawę reprodukcji fragmentów fresków z Kaplicy San Brizio.
Podobają mi się tego typu inicjatywy, bo tylko w ten sposób mogę wyraźniej zobaczyć "rękę mistrza". Oczywiście najlepiej byłoby oglądać oryginały w intymnej odległości, jak to np. jest możliwe w Monte Oliveto Maggiore, ale ...
Od razu spostrzegam, że malarz miał świadomość w jakiej przestrzeni będą freski i gdzie stanie widz. Z bliska, dzięki reprodukcjom, widać uproszczenia, grube, mocne kontury, światło i cień traktowane kreską a nie plamą. Mistrzostwo! A przecież ten sam malarz tworzył o wiele łagodniejsze przejścia barwne, lecz wtedy, gdy nie mogły zmieszać się w naszym oku.
Nasze zwiedzanie przerwaliśmy na obiad. Nie chcąc zbyt daleko się oddalać od katedry szukaliśmy zachęcającego lokalu. W końcu zdecydowaliśmy na "Nonnamelia" - fortunnie i niefortunnie. Miejsce miłe uchroniło nas przed nagłą i bardzo głośną burzą.
W oczekiwaniu na posiłek zajadaliśmy się pysznymi, malusieńkimi bułeczkami. Jedno z dań natchnęło mnie na transformację sosu z gorgonzoli. Tu użyto jeszcze drugiego sera wyłagadzającego smak, było to delikatne mascarpone. Natomiast ilość podanych kopytek stanowiła raczej porcję dla dzieci a nie dwóch mężczyzn. Ja zamówiłam sobie makaron z serem i pieprzem. I to była porażka. Odgrzewane kluchy! Brr! Jakoś przełknęłam, ale nie polecam. Potem wróciliśmy do zwiedzania. Najpierw muzeum
Emilio Greco.
Po obejrzeniu fragmentów starożytności, umieszczonych przed wejściem, trudno było nam się odnaleźć w świecie sztuki współczesnej.
Wcale nie chcę oceniać jego dzieł, po prostu miałam nastawioną częstotliwość na inne czasy. Za to Muzeum Katedralne przypadło mi do gustu. W przepięknych pomieszczeniach miałam niespodziewany zaszczyt znowu stanąć oko w oko z "Marią Magdaleną" Signorellego, jedną z opisywanych przeze mnie w pracy magisterskiej. Gdzież bym pomyślała wtedy, że ją spotkam w oryginale.
I na koniec znowu weszlismy w paskowany świat wnętrza Duomo. Gdy tak swobodnie sobie chodziłam po katedrze już zaczynałam odczuwać niedosyt czasu, pomyślałam, że na jej "czytanie" trzeba by poświęcić więcej nić jeden dzień.
No i oczywiście nie obciążać przy tym swoim bzikiem Rodzica. Zaciągnęłam jedynie jeszcze Tatę do kaplicy cudu eucharystycznego zwanej kaplicą Najświętszego Korporału, miejsca samego w sobie pięknego, udekorowanego freskami, z arcyciekawym relikwiarzem.
A komu, tak jak mi, mało katedry polecam
dobrą stronę, jedynie aktulności mają zdezaktualizowane. Czasami niestety jest problem z wejściem na nią.
I to byłby już koniec, ale wspomniałam o "Zaczarowanych wyspach" Łysiaka. Otóż zapragnęłam spełnić następne marzenie z czasów, gdy pracując podczas studiów jako opiekunka do dzieci zaczytywałam się tą książką podczas snu moich podopiecznych. Ależ ja wtedy pragnęłam, by pojechać w ślady autora!
Trochę poczekałam :) I oto znalazłam się w rozdziale "Błogosławiona cisza monasterów".
Nieopodal Orvieto na mniejszym wzgórzu przycupnął klasztor o nazwie "La Badia". Trudno go znaleźć w czerwonym przewodniku Touring Club "Umbria", w końcu znajdujemy go pod nazwą Klasztoru Świętych Sewera i Martina. Wiemy już, że to tylko 3 km od miasta w kierunku na Viterbo.
Taaa! Gdy tafiamy na drogowskazy, objechawszy niemal dookoła podnóże Orvieto, nie ma na nich tej nazwy tylko właśnie Łysiakowa "La Badia".
Czułam pismo nosem, a raczej ołówek ręką, że będzie co rysować. Nie zraził nas napis, że to własność prywatna i że nie wolno tam piknikować. Wyczytaliśmy, że obecnie budynki są przeznaczone na hotel, więc może chcieliśmy zarezerwować nocleg (nic to, że ponoć 350 euro za dobę!). A z kolei szkicowania, fotografowania i czytania książek nie można chyba nazwać piknikiem? Śmiało więc zanurzyliśmy się w ciszę. Za czasu odwiedzin Łysiaka działał weń skromny zajazd. Obecnie śladu skromności nie uświadczysz, raczej pieczołowite zadbanie, dopieszczenie detalu i ... romantyczne ruiny.
Nie doświadczyliśmy też śladu gości hotelowych, tylko dwa razy ciszę zakłócili pracownicy restauracji. Po spokojnym smakowaniu ciepłych murów usiedliśmy by na niemal dwie godziny pogrążyć się każde we własnym świecie.
Tym razem nie było tyle czasu, by dopieścić rysunek.
Trzeba było wracać do domu, by Krzysztof ze spokojem mógł odprawić wieczorną Mszę św.
Małgoś,ja nie mogę... pięknie no! Nie byłam tam jeszcze, ale pojadę, no pojadę.
OdpowiedzUsuńMuszę skrzętnie zanotować wszystkie nazwy miejscowości , o których piszesz. Koniecznie.
Buźka:***
Majana
no to się Gosiu nazwiedzałam, aż mnie nogi bolą :))) całuski
OdpowiedzUsuńmonika
Katedra... przepiękna.
OdpowiedzUsuńJa jednak chciałabym znaleźć się w "La Badii".Takie miejsca nastrajają mnie do rozmyślań...
nawiązując do Twojej ulubionej "przepychotki"...
OdpowiedzUsuńno "przeczytatka"!!! Jakbym była tam z Wami!!!czułaś mój zdyszany oddech na pleckach? A czy moje gały wyłażące z zachwytu nie wpadały Ci czasem w pole widzenia?:)
A Pozzo di San Patrizio? Musisz tam wrocic. :)
OdpowiedzUsuńLinn
Orvieto jest tak urzekająco piękne, że stało się miejscem moich zaręczyn.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam ciepło
Zachecilas tym opisem do odwiedzenia Orvieto, a przeciz jest po drodze do Polski z mojego poludnia :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za cudną wycieczkę, kocham Toskanię, kilka miesięcy temu tam byłam ,ale Orvieto jest dopiero w planach.
OdpowiedzUsuńBardzo podobają mi się twoje szkice,świetna kreska,
Ale zazdroszczę toskańskiego życia i tych wspaniałych podróży... Zawsze chciałam odwiedzić ten region Włoch (przede wszystkim Sienę, winien jest tutaj Hebert), ale na Orvieto nabrałam szczególnej ochoty, kiedy przeczytałam poświęcone mu fragmenty dzienniha Herlinga-Grudzińskiego. Orvieto musi być naprawdę wyjątkowe, skoro słów zachwytu nie szczędzi mu tak wstrzemięźliwy w chwaleniu pisarz...
OdpowiedzUsuńDziekuje serdecznie za taka piekna podroz zadarmo do Orvieto. Tak ladnie jest to zrobione, ze nabralam tez ochote tam pojechac.
OdpowiedzUsuńHerzlichst
Angelika
Dziekuje serdecznie za taka piekna podroz zadarmo do Orvieto. Tak ladnie jest to zrobione, ze nabralam tez ochote tam pojechac.
OdpowiedzUsuńHerzlichst
Angelika