Myślałam, żeby temat "ugryźć" religijnie, więc szukałam w okolicy opactw. No jest tam jedno bardzo znane i kilkakrotnie już przez nas widziane San Galgano, więc może jednak niekoniecznie?
Jeden obiekt wyszukałam, spisałam współrzędne geograficzne i ruszyliśmy w drogę. "Zabezpieczyłam się" jeszcze dwoma innymi miejscami z "castello" w nazwie.
Wyruszyliśmy po obiedzie, bez kawy - to znaczy Krzysztof bez - bo ja takich potrzeb nie mam, więc im więcej kilometrów nam przybywało, tym bardziej spragniony czarnego trunku był pryncypał. Jadąc do pierwszego wytyczonego punktu po drodze, aż się prosiło o wizytę San Lorenzo a Merse.
Czas to był wielce ryzykowny, czy zastaniemy jakiś bar czynny, bo nie dość, że sjesta, to jeszcze święto i szczyt urlopowy we Włoszech. Upalnie snuliśmy się po wyludnionym miasteczku (liczącym 164 mieszkańców), w którym o jakimkolwiek życiu świadczyły dźwięki telewizorów dochodzące zza zamkniętych okiennic. Nieodmiennie zachwycam się zróżnicowaniem poziomów w górskich osadach, uniemożliwiającym zaglądanie sąsiadom na dachy i sprawdzanie przepustowości kominów.
Leniwie leżący pies ani myślał do nas zagadać, jedynie mały chłopczyk na rowerku rozbijał pustkę uliczek. Zawsze mi żal stworów, gdy na dworze wszechpanujący upał, najczęściej kryją się w cieniu, ale o niektórych ludzie pomyśleli i okryli jasnym płaszczykiem. Przyznam, że konie w takim stroju wyglądały bardzo rycersko.
W końcu znaleźliśmy ratunek, mój był w postaci loda. Niestety gotowca, ale trudno oczekiwać lodziarni w tak małej miejscowości. Krzysztof wdał się w rozmowę z barmanem, emerytowanym kierowcą, który tak jest rozmiłowany w San Lorenzo, że wypady do drugiego domu we Francji szybko zaczynają mu śmierdzieć i tęskni za swoim punktem na mapie Toskanii.
Czas to był wielce ryzykowny, czy zastaniemy jakiś bar czynny, bo nie dość, że sjesta, to jeszcze święto i szczyt urlopowy we Włoszech. Upalnie snuliśmy się po wyludnionym miasteczku (liczącym 164 mieszkańców), w którym o jakimkolwiek życiu świadczyły dźwięki telewizorów dochodzące zza zamkniętych okiennic. Nieodmiennie zachwycam się zróżnicowaniem poziomów w górskich osadach, uniemożliwiającym zaglądanie sąsiadom na dachy i sprawdzanie przepustowości kominów.
Leniwie leżący pies ani myślał do nas zagadać, jedynie mały chłopczyk na rowerku rozbijał pustkę uliczek. Zawsze mi żal stworów, gdy na dworze wszechpanujący upał, najczęściej kryją się w cieniu, ale o niektórych ludzie pomyśleli i okryli jasnym płaszczykiem. Przyznam, że konie w takim stroju wyglądały bardzo rycersko.
W końcu znaleźliśmy ratunek, mój był w postaci loda. Niestety gotowca, ale trudno oczekiwać lodziarni w tak małej miejscowości. Krzysztof wdał się w rozmowę z barmanem, emerytowanym kierowcą, który tak jest rozmiłowany w San Lorenzo, że wypady do drugiego domu we Francji szybko zaczynają mu śmierdzieć i tęskni za swoim punktem na mapie Toskanii.
San Lorenzo, jak i następne odwiedzone Castello di Tocchi, obecnie niewiele z zamkiem mają wspólnego, choć widać fragmenty obronnych struktur, bram wjazdowych i charakterystyczne dla tutejszych podzamczy zagęszczenie architektury. Stąd często w nazwie tego typu miejscowości pojawia się informacja o obronnej historii powstania miejsca.
Castello di Tocchi to właściwie borgo, takie, gdzie psy ogonem szczekają, a ptaki zawracają, choć kiedyś prowadził właśnie tamtędy szlak wiodący przez wzgórza, gdyż błoto zalegające w dolinach uniemożliwiało wędrówkę ze Sieny do Grosseto.
Weszliśmy przez nietypową bramę, mocno rozszerzoną u dołu.
Wokół placu gęsto przysiadły domy, częściowo zamieszkałe, dwa nawet służą turystycznym wynajmom. W powietrzu rozchodził się dźwięk szemrania wody, której źródło zlokalizowaliśmy w głębokiej studni zbierającej deszczówkę.
Wejściowe schodki sąsiadujących obok siebie domów skojarzyły mi się z ulicą Mariacką w Gdańsku. Tylko tutaj brakowało różnych sklepików i galerii.
Choć potem, w innym miejscu, faktycznie odkryliśmy niewielką galerię jednego autora. Otwarte drzwi do jednego z pomieszczeń i zaproszenie artysty czyszczącego akurat szkła antyram skłoniły nas do wejścia. Z położonej gazety z wywiadem dowiedziałam się, że spotkaliśmy pochodzącego z Uzbekistanu Marwina Lee Becka, który mimo wcześniej już zdobytego artystycznego wykształcenia, swoją działalność artystyczną zaczął po 41 roku życia, zgodnie z azjatyckim traktowaniem liczby tej liczby.
Jego prace tchnęły spokojem i na pozór dziecięcą prostotą. Miałam wrażenie, że przede mną leżą stare litografie, a to były akwarele wzmocnione tuszem. Tego dowiedziałam się od samego artysty, bo ciekawiła mnie jego technika. I tak od słowa do słowa rozgadaliśmy się, dostałam pozwolenie na sfotografowanie sąsiadującego z galerią pomieszczenia starego frantoio - czyli miejsca tłoczenia oliwy.
Ten zestaw: uzbecki człowiek w głuszy lasów toskańskich, galeria, do której wydaje się nikt nie trafiać (a jednak, tak, jak się niebawem okazało), nostalgiczne pozostałości po obróbce oliwek, konie wokół borgo przypominające rycerzy z dawnego zamku i nagle słowa w języku polskim "wszystkiego najlepszego" - wytworzyły zagęszczoną znaczeniami atmosferę - świadka ludzkiego żywota. Okazało się, że Marwin Lee Beck, długo mieszkał w Pradze, ale i z Polską miał jakieś kontakty. Przeszliśmy więc z włoskiego na polski, lekko zabarwiony ze strony artysty rosyjskim. Kto by chciał poczytać o nim i zobaczyć prace zapraszam na stronę, na której w kilku językach można przeczytać jego ciekawą biografię. A drugi link prowadzi go jego wirtualnej galerii.
Wokół placu gęsto przysiadły domy, częściowo zamieszkałe, dwa nawet służą turystycznym wynajmom. W powietrzu rozchodził się dźwięk szemrania wody, której źródło zlokalizowaliśmy w głębokiej studni zbierającej deszczówkę.
Wejściowe schodki sąsiadujących obok siebie domów skojarzyły mi się z ulicą Mariacką w Gdańsku. Tylko tutaj brakowało różnych sklepików i galerii.
Choć potem, w innym miejscu, faktycznie odkryliśmy niewielką galerię jednego autora. Otwarte drzwi do jednego z pomieszczeń i zaproszenie artysty czyszczącego akurat szkła antyram skłoniły nas do wejścia. Z położonej gazety z wywiadem dowiedziałam się, że spotkaliśmy pochodzącego z Uzbekistanu Marwina Lee Becka, który mimo wcześniej już zdobytego artystycznego wykształcenia, swoją działalność artystyczną zaczął po 41 roku życia, zgodnie z azjatyckim traktowaniem liczby tej liczby.
Jego prace tchnęły spokojem i na pozór dziecięcą prostotą. Miałam wrażenie, że przede mną leżą stare litografie, a to były akwarele wzmocnione tuszem. Tego dowiedziałam się od samego artysty, bo ciekawiła mnie jego technika. I tak od słowa do słowa rozgadaliśmy się, dostałam pozwolenie na sfotografowanie sąsiadującego z galerią pomieszczenia starego frantoio - czyli miejsca tłoczenia oliwy.
Ten zestaw: uzbecki człowiek w głuszy lasów toskańskich, galeria, do której wydaje się nikt nie trafiać (a jednak, tak, jak się niebawem okazało), nostalgiczne pozostałości po obróbce oliwek, konie wokół borgo przypominające rycerzy z dawnego zamku i nagle słowa w języku polskim "wszystkiego najlepszego" - wytworzyły zagęszczoną znaczeniami atmosferę - świadka ludzkiego żywota. Okazało się, że Marwin Lee Beck, długo mieszkał w Pradze, ale i z Polską miał jakieś kontakty. Przeszliśmy więc z włoskiego na polski, lekko zabarwiony ze strony artysty rosyjskim. Kto by chciał poczytać o nim i zobaczyć prace zapraszam na stronę, na której w kilku językach można przeczytać jego ciekawą biografię. A drugi link prowadzi go jego wirtualnej galerii.
Nas nogi i auto poprowadziły dalej, w poszukiwaniu eremu. I tu się zaczęła przygoda zakończona porażką, bo wjechaliśmy w wijącą się strada bianca biegnącą przez bardzo dzikie i nieprzystępne okolice rezerwatu naturalnego.
Absolutną nieokiełznaność terenu podkreślił szybujący nieopodal orzeł. Niestety nie udało mi się zrobić mu zdjęcia, dziki jakiś, pozować nie chciał :)
Obdarte z kory drzewa wyglądały krwiście, skąd taka barwa? Czy one tak samoczynnie tracą korę?
No więc eremu nie znaleźliśmy, a czekający nas na końcu drogi zamek (też w moich planach) okazał się być niedostępną siedzibą dyrekcji lasów państwowych.
Choć ja po cichu podśmiewałam się, że to taka budka dla drwali, gdyż akurat zbliżyliśmy się do wyrębu lasu. Swoją drogą podziwiam, żeby w takich warunkach dać radę z wycinką. Wszędzie stromo i skaliście.
To już był koniec moich turystycznych planów, przed nami jeszcze punkt bardzo towarzyski, wizyta z pyszną kolacją. Nie dość, że towarzystwo wyborne to jeszcze jedzenie. Jestem absolutnie zauroczona smakiem bistecca alla fiorentina. Dotąd ciągle odstręczała mnie krwistość potrawy. W końcu uległam. Mięso dość krótko opiekane na grillu, potem polałam oliwą, przyprawiłam jedynie solą i pieprzem a w uzupełnieniu wybrałam suszone pomidory w oliwie z dzikim koprem włoskim. A wszystko w towarzystwie wybitnego Brunello di Montalcino. Wszystko okraszone śmiechem i cudownie dźwięczącym świerszczami wieczorem.
Cały dzień pięknie przeżyty dał poczucie zażycia okruchów nieba.
Absolutną nieokiełznaność terenu podkreślił szybujący nieopodal orzeł. Niestety nie udało mi się zrobić mu zdjęcia, dziki jakiś, pozować nie chciał :)
Obdarte z kory drzewa wyglądały krwiście, skąd taka barwa? Czy one tak samoczynnie tracą korę?
No więc eremu nie znaleźliśmy, a czekający nas na końcu drogi zamek (też w moich planach) okazał się być niedostępną siedzibą dyrekcji lasów państwowych.
Choć ja po cichu podśmiewałam się, że to taka budka dla drwali, gdyż akurat zbliżyliśmy się do wyrębu lasu. Swoją drogą podziwiam, żeby w takich warunkach dać radę z wycinką. Wszędzie stromo i skaliście.
To już był koniec moich turystycznych planów, przed nami jeszcze punkt bardzo towarzyski, wizyta z pyszną kolacją. Nie dość, że towarzystwo wyborne to jeszcze jedzenie. Jestem absolutnie zauroczona smakiem bistecca alla fiorentina. Dotąd ciągle odstręczała mnie krwistość potrawy. W końcu uległam. Mięso dość krótko opiekane na grillu, potem polałam oliwą, przyprawiłam jedynie solą i pieprzem a w uzupełnieniu wybrałam suszone pomidory w oliwie z dzikim koprem włoskim. A wszystko w towarzystwie wybitnego Brunello di Montalcino. Wszystko okraszone śmiechem i cudownie dźwięczącym świerszczami wieczorem.
Cały dzień pięknie przeżyty dał poczucie zażycia okruchów nieba.
Ten dzien nie mogl byc inny, mial byc uroczysty u byl i nawet Wasza wyprawa udana i zakonczona spotkaniem z fantastycznym czlowiekiem :)
OdpowiedzUsuńKaszubskie pozdrowienia :)
Niesamowite! Dzień piękny Jej pięknem! Mam nadzieję, że kiedyś poznam te miejsca. Pozdrawiam cieplutko. :)
OdpowiedzUsuńTakie świąteczne wyciszenie..
OdpowiedzUsuńTa tłocznia oliwy, robi wrażenia.
Małgosiu,
OdpowiedzUsuńte pozbawione kory malownicze drzewa to dąb korkowy, dosyć popularny w Toskanii chociaż nie tak jak na Sardynii czy Sycylii no i oczywiście Portugalii czy Hiszpanii. Aby pozyskać korek drzewo się okorowuje co kilkanaście lat, wtedy zabieg jest bezpieczny dla drzewa, im krótszy okres czasu od okorowania tym piękniejsza intensywniejsza pomarańczowa barwa. Przez lasy korkowe w Toskanii jedzie się na przykład w okolicy Suvereto, Castagneto Carducci, pozdrawiam,
m
zaryzykowałbym stwierdzenie, że dąb korkowy to najbardziej popularne drzewo toskańskie po cyprysie, oliwce no i pewnie sośnie typu pinia.
OdpowiedzUsuńJedynie może dosyć często nie jest już traktowane jako surowiec do pozyskiwania korka i wtedy nie wyróżnia się z "tłumu" innych drzew, ale tak jak i nasze dęby - ich kuzyni, też się pięknie wybarwiają jesiennie i czasami jadąc przez Chianti nie wiadomo czy winnice piękniejsze czy właśnie korkowce.
Jednak jeszcze i w Toskanii, bo to chyba wciąz trzecie miejsce produkcji tego surowca we Włoszech znajdziemy całe piramidy obłupanej kory z tych drzew.
Pozdrawiam,
m
Pani Małgosiu!
OdpowiedzUsuńZachwyciłam się zdjęciem domu tego uzbeckiego artysty.Te ciemne belki na suficie,światło i cień,pianino,krzesło-wszystko to przypomniało mi obraz w podobnym stylu,który widziałam kiedyś w jakimś muzeum.Piękne!
Pozdrawim serdecznie
Krysia.
chyba zdecydowanie przesadziłam z tym wybarwieniem jesiennym dębu korkowego! przecież to jest gatunek wiecznie zielony!
OdpowiedzUsuńLasy są po prostu często mieszane, nie te na plantacje i stąd mój błąd! O pięknie złocistych jesiennych liściach dęby w Chianti to te nam dobrze znane dęby! Dąb korkowy rzadko ma też wielkie rozmiary.
Tutaj można np. obejrzeć owe sterty z korowiną z dębu korkowego
http://www.agraria.org/coltivazioniforestali/sughera.htm
takie okorowane dęby gdy minie dużo czasu zamiast pomarańczowe stają się mocno ciemne, prawie czarne
pozdrawiam,
m
tak sobie jeszcze myślę, że buk i kasztan jadalny mogą walczyć z dębem o bycie w czołówce drzew toskańskich,
OdpowiedzUsuńm
A ja tak sobie myślę, że te dane statystyczne odbierają po części akcent, jaki chciałam położyć na całą poezję tego dnia.
OdpowiedzUsuńMałgosiu,
OdpowiedzUsuńa ja sobie pomyślałam, że Cię ucieszy także poznanie z imienia nowej rośliny toskańskiej....
pozdrawiam,
m
Małgosiu,ależ poznanie z imienia bardzo mnie ucieszyło, przez niedopatrzenie nie podziękowałam, bo potem zasypałaś mnie statystyką. Za dąb korkowy bardzo dziękuję.
OdpowiedzUsuńBrama ma kształt dziurki od klucza, niesamowite a może mi się wydaje :-)
OdpowiedzUsuńDąb.... wiecznie zielone drzewo. W swoim życiu nigdy takiego nie widziałam i w tak pięknym kolorze!
Dachy, dachy to najpiękniejsze zdjęcia!!!!! Chętnie bym przy takim kominie przycupnęła:-)
I na tym właśnie polega różnica między zwiedzaniem przez tubylców a zwiedzaniem przez turystów: ci pierwsi powolnie kontemplują wybrane miejsce ze świadomością, że mają na wszystko czas. Ci drudzy, spragnieni wrażeń, wiecznie pędzą i na takie szczegółowe przyglądanie się wszystkiemu po prostu brakuje im czasu. Ale - nie narzekam. I my mieliśmy trochę czasu (no i niezwykłą okazję), by obejrzeć takie zakątki Toskanii, o których istnieniu nawet nam się nie śniło :)).
OdpowiedzUsuńNo a dęby korkowe, czy jakieś inne podobnie malownicze drzewa, jakie są, każdy widzi i podziwia... Z pewnością nadmiar informacji encyklopedycznych i statystycznych zwłaszcza w takim blogu, odziera blog z urody. Mnie by zupełnie zadowoliło nazwanie tego drzewa. I już :)
Kinga z Krakowa
w zeszłym tygodniu dyrekcja lasów państwowych była otwarta - jakieś dzieciaki miały tam kolonię więc udało nam się tam wejść. z ciekawostek były stare maszyny parowe do frantoio. :)
OdpowiedzUsuńA ja z wielką ciekawością dowiedziałam się tylu nowych rzeczy o dębach korkowych - nigdy ich nie widziałam, może teraz uda mi się wypatrzyć. Podziwiam ilość wiedzy jaką ma na ich temat pani Małgorzata Kistryn. Prawdziwe korki coraz częściej wypiera zakręcamy kapsel i plastik, czy to znaczy, że człowiek przestanie odzierać z kory te piękne drzewa?
OdpowiedzUsuń