poniedziałek, 6 września 2021

MÓZG I DOJRZAŁOŚĆ

Ciąglę pracuję nad wycieczkami, ale bywa tak, że pochłonie mnie jakiś temat, chcąc go troszkę lepiej opisać wsiąkam w specjalistyczne artykuły, czuję, że nie można go tak po łebkach, trafiam na nowe materiały i publikacja wpisu odsuwa się w bliżej nieznaną przyszłość. 

Nie zostawię Was tak o pustym żołądku, wręcz przeciwnie, dzisiaj Wam go napełnię, w oczekiwaniu na opis jednego z miejsc Maremmy. Na razie tytuł zapowiada raczej tekst o inteligencji, ale nie o tym, nie o tym. Co najwyżej, o pierwszym miejscu mogę powiedzieć, że inteligentnie rozgryźliśmy temat.

Spacerując z moimi ukochanymi gośćmi po Florencji wzrok Krzysztofa opadł w dół Arno i zobaczył coś, o czym od dawna sobie rozmawialiśmy, że ten plener filmowy ciągle przed nami, ciągle nie wiemy, jak się tam dostać. Chodzi o "Hannibala" Ridleya Scota, więc już chyba nie muszę wyjaśniać pierwszej części tytułu? Myślę, że wielu Czytelników wie, co było jego ulubioną psychopatyczną potrawą. Nam spokoju nie dawał konkretny kadr z filmu:

https://blog.screenweek.it

Jest też drugi z inspektorem Pazzi, na którym lepiej widać codzienny stan miejsca:

http://movie-tourist.blogspot.com

Jak tam się dostać? Ostatnio zobaczyliśmy stoliki nakryte do kolacji, nie, jak zazwyczaj, kilka mebli nieskładnie rozrzuconych po trawniku. Otóż, okazało się, że nie będąc członkiem Towarzystwa Wioślarzy Florenckich, można wejść przez małe tajemnicze zielone drzwi umieszczone w tej samej pierzei, co krótsze zewnętrzne skrzydło Uffizi, po lewej jego stronie. 


Tylko jak pokonać te drzwi? Poszukiwania w internecie doprowadziły nas do jednego telefonu, a potem właściwie to poszło jak z płatka. Ważną informacją jest to, że, nie będąc członkiem stowarzyszenia, ani nie mając nikogo wprowadzającego, łatwiej dostać się tam na obiad, co było absolutnie po mojej myśli, gdyż na kolację jem po prostu mało. Przyszliśmy pierwsi, więc mieliśmy choć przez moment całe nadbrzeże dla siebie.

                                                                                                                                     

Samo jedzenie nie jest tam jakieś wielce "ę i ą", to jest circolo, zamknięty, prosty klub, więc możecie się spodziewać nawet odgrzewanych potraw. Nie znaczy, że nie było smacznie, wszystko było dobre i jadalne. Za to widok znad stolika był najlepszym kucharzem, nie wiem, czy dla niego nie poświęciłabym się i nie zjadłabym nawet florenckiej wersji flaków? Nie musiałam. Uff!                                                   Aby dojść na trawnik nad Arno, trzeba przejść przez podziemia stanowiące siedzibę wioślarzy, mija się więc po drodze magazyn z łodziami, widać ludzi trenujących "na sucho".


A potem to już uczta położenia. 





Znowu głowa wirowała mi z radości. Bycie poniżej Ponte Vecchio i Korytarza Vasariego to następne moje spełnione marzenie, mimo, że już raz pod nimi przepływałam (zachęcam wrócić do artykułu Ahoj, Florencjo!). Pogoda była idealna, byłam tak zafascynowana, że, serio, nie pamiętam, co jadłam, tylko fotografie utrwaliły potrawy. 




Na dowód dla siebie samej, że tam byłam, poprosiłam Krzysztofa o kilka fotek.



Wasze zdrowie!

Drugie miejsce, o którym dzisiaj chcę napisać, jest położone kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Florencji i jego głównym atutem jest absolutnie to, co w nazwie miejsca "Steak home". Przenieśmy się nieopodal Serravalle Pistoiese (w zapowiedziach jest drugi lokal, we Florencji, więc, kto zainteresowany, niech zagląda na ich stronę, jest wersja po angielsku https://www.steakhome.it).



Niemal u podnóży miasteczka wyszykowano nowoczesny, a zarazem z tradycyjnymi detalami,  pieczołowicie zaprojektowany lokal, z możliwością jedzenia na zewnątrz (więc na razie nie trzeba być posiadaczem "green pass").  





Wiele wstawek anglojęzycznych w tym lokalu, łącznie z jego nazwą, nie wynika wcale z nastawienia na turystów, których chyba było tam jak na lekarstwo. 

Podejrzewam, że całość ma tworzyć taki trochę zagraniczny styl, żeby się wyróżnić. A mają czym! Podstawowym produktem są steki z dojrzewającej wołowiny (część z niej sprowadza się z Polski, i to z mojego rodzinnego województwa lubuskiego).  Dojrzewanie wołowiny jest niezwykłym atutem restauracji. W specjalnych suchych lodówkach, o temperaturze 4 stopni Celsjusza, dojrzewa mięso, najkrócej 2, najdłużej 12 tygodni. 

Tak, nie pomyliłam się, najkrócej dwa tygodnie! Najdłużej dojrzewające mięso, w związku z pandemią, jest na razie niedostępne, gdyż właściciele nie chcą ryzykować nagłego zamknięcia lokalu i zostania z cennym towarem. Myśmy nawet nie załapali się na "8", dzień wcześniej się skończyła, lepiej ją zamawiać z wyprzedzeniem, tylko my nie wiedzieliśmy, jak to w ogóle jest  możliwe, że to jest jeszcze jadalne. Na początku cała nasza ekipa patrzyła z lekkim niepokojem i zaciekawieniem na ciemne, prawie czarne mięso, a potem wszyscy jednogłośnie orzekliśmy, że teraz to co najmniej "4", niżej tej cyfry nie schodzimy, ""2" za bardzo przypomina zwykły befsztyk po florencku. 


Zanim jednak przystąpiliśmy do dania głównego połączonego z dodatkami (pieczone ziemniaki, szpinak, fasola) podano nam przystawki, zaserwowane w sympatyczny sposób, na małym stoliczku z szufladką, w której ukryto kilka kawałków schiacciaty. 

Wiele detali tam zachwyca, jak chociażby fartuch kelnera ze skórzanymi pasami,  prezentacja potraw, podkładka pod talerze zaprojektowana we współpracy z niepełnosprawnymi, co w pełni widać w rysunku, nie wspominając o uprzejmości obsługi. 




Jak na ceny takich mięs, bardzo dobre wino, deser, kawę, niektórzy nawet limoncello, cena 31€/os. nie należy absolutnie do wygórowanych. Przy okazji pokażę Wam pewną ciekawostkę, którą kiedyś z zadziwieniem odkryłam. Otóż przy większych stołach ludzie rozsiadają się z podziałem na płeć, co nawet widać w naszej wielce zadowolonej z jedzenia i towarzystwa szóstce. 

Wszystkie zdjęcia z ucztowania w albumie CANNOTIERI i STEAK HOME. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz