poniedziałek, 3 grudnia 2007

ADWENT

Mea colpa! Po prostu odkładałam i odkładałam zapiski i zrobiło się z tego 5 dni. Trudno je zapełnić pamięcią. Czwartek rano wyjazd do Pesci po materiały na wieńce. W piątek parę godzin spędziłam na układaniu kompozycji, przygotowaniu świec itp. Sobota sprzątanie kościoła. Z rozpędu zabrałam się za całe otoczenie plebanii i częściowo za ogród, bo psy już nie miały gdzie stąpnąć w wyznaczonym im terenie. Potem ulokowanie wieńców. Jeden w kościele, dwa w komplecie na drzwiach wejściowych a trzeci, bez zdjęcia, w podobnej tonacji na drzwiach do domu.
        
Niedziela zapowiadała się domowo, bo od rana lało a niebo było równo zasnute. A jednak! Popołudniem zajrzało słońce więc wybraliśmy się z psami na wycieczkę. Drogą losowania padło na Region Chianti. Najpierw zatrzymaliśmy się  w miejscu dogodnym do wybiegania dla charta. Rozejrzeliśmy się po nostalgicznie jesiennej, zasnutej mgłami Toskanii. Opuszczone przez liście winnice, brązy i ciemne zielenie przygaszone wilgotnymi kłębami szarości. Zrobił się z tego jakiś Caspar Friedrich.
A na koniec zajechaliśmy do Greve in Chianti z niezwykłym placem. Nieregularna płaszczyzna obudowana domami i wszystkie z podcieniami. Dużo sklepików i galeryjek otwartych nawet w niedzielę, dość spora liczba spacerujących.
Można było odpocząć pod wielką donicą albo poczuć dumę, że dzieło polskiego rzeźbiarza zostało uznane za odpowiednie postawienia w centrum miasta.
    
By dodać smaku wycieczce przysiedliśmy przy przepysznej czekoladzie na ciepło. Napój do kupienia w tym rejonie raczej podczas chłodnych dni. Jest to bardzo gęsta - niemal jak budyń - gorzka czekolada dosładzana według gustu przez klientów.

środa, 28 listopada 2007

ANIELSKI BRAT

Od  5 miesięcy mieszkam w Toskanii!!!. Z tej okazji nie można było powszednio zacząć 6 miesiąca, więc pojechaliśmy do Florencji. Długo już sobie ostrzyłam ząbki na Klasztor Św. Marka, którego chyba najsłynniejszym mieszkańcem był Savonarola. Ale w sławie, i to ze wszech miar dobrej, nie ustępuje mu Fra Angelico. Po prawdzie mówiąc, to dla tego braciszka ludzie drepczą do starego klasztoru.

 
Nie wiem właściwie jak opisać to, co nieopisywalne. Może skoncentruję się tylko na Fra Angelico i inne cuda pozostawię milczeniu? Wcześniej znałam jeden obraz Fra Angelico, z Cortony, z Muzeum Diecezjalnego. Uważałam, że już dla samego niezwykłego „Zwiastowania” warto tam pojechać, że niejedno polskie muzeum marzyłoby o takim obrazie, a co dopiero wspomnieć o paru kompozycjach Signorellego.
No i jeszcze jedna dla mnie nniesłychanie ważna rzecz dotycząca San Marco we Florencji: Po raz pierwszy zobaczyłam jedno z dzieł z mojej pracy magisterksiej. Co za czasy! Ja pisałam tylko o reprodukcjach a tu sobie idę i patrzę: "Noli me tangere".
Fra Angelico - brat anielski. Dwa różne oblicza. Freski i obrazy (najczęściej ołtarzowe).
Zaczęliśmy od fresków. Trudno pojąć, że mieszkający w klasztorze zakonnik ot pomalował swoim współbraciom cele. Bagatela, spędził na tym 12 lat! A zrobił to perfekcyjnie. Pojedyncza cela jest malusia i była zamieszkała przez jednego dominikanina, malunki miały służyć kontemplacji, rozmodleniu. Idąc od jednego do następnego pomieszczenia, coraz jaśniej widać celowość kompozycji. Czyste, proste rozwiązania. Niezaludnione tłumami powierzchnie. Kameralne spotkania pod krzyżem, przy grobie. Czasami brak roślinności, tylko nagie skały i układy kompozycyjne z ludzi. W dążeniu do uproszczenia treści Fra Angelico posunął się do abstrakcyjnie niemal pojmowanego symbolu. Odcięta głowa plująca na Chrystusa, wisząca w powietrzu głowa kobiety i zapierającego się Św. Piotra. Dłonie ucięte ostrą linią, wymierzające ciosy Chrystusowi. Niebywałe! W XV wieku braciszek zakonny siedząc w klasztorze dochodzi odważnie do takich skrótów myślowych. Ale to jeszcze nie koniec. Nie poczytując mu tego za brak natchnienia w treści, zadziwiłam się jak mógł 8 razy przedstawić tę samą scenę, a mianowicie Św. Dominika rozmodlonego pod krzyżem. Ileż gestów można odnaleźć w postawie klęczącego! A to chwyta się krzyża, jak ostatniej deski ratunku, a to rozkłada ręce, a to biczuje ciało bądź też składa pobożnie dłonie.
Co ciekawe, w celi Savonaroli nie było fresków. Konsekwentnie nie wspomnę o cudownie prostym biurku z pokoju mnicha. Nie wspomnę o wyraźnym uwielbieniu dla kontrowersyjnego dominikanina, a wręcz o czci. No bo jak inaczej nazwać resztki jego ubrań określone jako relikwie? Trudno mi rozeznać się w słuszności postawy Savonaroli, ale nie tutaj miejsce na to. Zresztą muszę wrócić do niektórych lektur i poszukać nowych informacji o tej postaci. Nie oparliśmy się za to odwiedzeniu miejsca stosu na Piazza Signoria.

Po obejrzeniu fresków znaleźliśmy się w zupełnie odmiennym świecie przyklasztornego muzeum, świecie bogactwa barw, przepychu faktury złoceń, misternych koronek pociągnięć pędzla, godnych największych miniaturzystów. Z opuszczoną szczęką wściubiałam nos w przestrzeń dzielącą mnie od obrazu. Z zapartym tchem śledziłam ruchy ręki mistrza. Oniemiała stanęłam i nie wierzyłam cudownemu zestawieniu zieleni z różem. Jeden człowiek to uczynił? Fowiści ze swoją intensywnością barwną to raczkujące niemowlaki przy tych błękitach, czerwieniach i omdlewających złoceniach. A pomysł na Sąd Ostateczny powinien każdego przekonać o błędnym mniemaniu jakoby piekło nie istniało, albo było o wiele bardziej interesujące.  Egzaltacja to oczywisty stan, w który się popada po obcowaniu z geniuszem i całym sercem dziękuje za ogłoszenie Beato Angelico faktycznie błogosławionym (przez Jana Pawła II) i patronem malarzy. Zdjęć nie można było robić. Jedynie w krużganku pozwolono nam na dwa ujęcia.
   
 Reszta więc do obejrzenia chociażby tutaj: http://www.abcgallery.com/A/angelico/angelico.html albohttp://cgfa.sunsite.dk/angelico/ .
Za to mam w końcu obiecane zdjęcia bombek. Nie chcę zasypywać zapiśnika wszystkimi pojedynczymi zdjęciami, a poza tym nie mam pojęcia jak zrobić dobrze zdjęcie, bez blików. Zapraszam więc niebawem do galerii decoupage Boże Narodzenie na www.matyjaszczyk.com .
   
   


      

wtorek, 27 listopada 2007

GĘSTA CZEKOLADA I DECOUPAGE

Pracownia mnie wessała. Z ledwością pamiętam o posiłkach, że nie wspomnę o porządku. Na szczęście mój "chlebodawca" popiera to wariactwo.  Wczoraj miłym akcentem, ale i tak w pracowni, było spotkanie decoupażowe.
Przyszła Gulietta:
 
Gabriela:
Marisa:
Teresa:
oraz Ania:
W Ani miałam dużą pomoc jako w tłumaczce. Zaproponowałam zrobienie w miarę łatwych bombek z papierem ryżowym i serwetką, plus efekty sepcjalne, typu brokat i sztuczny śnieg, Pracowało nam się przesympatycznie, a w nagrodę zjedliśmy słodkie (bo i Krzysztof za pracę fotografa też się załapał), popijając ciepłą czekoladą. 
Zdjęcia też trochę zdradzają pozaczynane moje prace. Jeszcze trochę dopieszczania mi zostało. Niedokończone anioły smutnie spoglądają spod okna.
No może jutro?? Ale w kolejce stoją już świece oraz talerz.  Najmniej zadowolone z zamieszania były psy. Druso patrzył ogłupiały, a Bojangles nawet już patrzeć na to nie mógł.
    
W końcu wyjrzało słońce, więc czem prędzej zabrałam się za mycie okien. Na razie pokonałam trzy. Potem mnie pokonała pracownia. Znowu wchłonęła na niemal cały dzień. Zaczełam świecować, a to żmudny proces. Gdzieś w oczekiwaniu na roztopienie parafiny lakierowanie bombek i podmalowywanie talerza. I tak do wieczora. Basta! Zdjęć brak, bo ciągle brak detali wykoczeniowych.

piątek, 23 listopada 2007

TANIE WINO, NIE "JABOL"

Dalszy ciąg zapasów na zimę – bardzo specyficznych zapasów. Dzisiaj zakupiliśmy 54 litry wina z regionu Chianti. Taki rodzaj zakupu nazywa się sfuso. Jest to wino do samodzielnego, rozlania sprzedawane z beczki. My odkupiliśmy od kogoś w gąsiorze (do oddania). Ono jest oczywiście mniej szlachetne od butelkowanego i rejestrowanego chianti, ale w sam raz do codziennych obiadów.Taki gąsior 54 litry to 70 €. Wino można korkować albo kapslować. Tubylcy doradzili nam kapslowanie, bo korek może czasami przepuścić powietrze i żeby się przed tym uchronić na wierzch nalewa się oliwy. Kapsle niestety są mniej ładne, ale praktyczniejsze. Butelki w hurtowni to 6€ za 20 sztuk. Nie wiem, po ile są kapsle, wężyk specjalistyczny do rozlewania, ale to groszowe sprawy. Po przeliczeniu na złotówki uzyskujemy koszt dobrego „jabola” nieprawdaż?
Najpierw trzeba umyć butelki. Do suszenia w sam raz nadaje się znaleziona na plebanii suszarka.
  
 Potem trzeba ściągnąć olej.zabezpeiczający wino przed powietrzem. 
   
Następnie dopiero rozlewa się wino do butelek i kapsluje. Wężyk do przelewania ma sprytną koncówkę, która odcina dopływ wina, gdy sie napełni butelka.
   
W wolnej chwili siądę i wymyślę jakąś etykietkę. A jeśli będziemy podawać to wino gościom, to zawsze można odkapslować i dać jakiś ładny korek wielokrotnego użytku.
Ponieważ pracownia ruszyła w końcu pełną parą większość czasu siedzę o góry i majstruję bombki. Ciągle jednak jeszcze trzeba poczekać na zdjęcia.
Dzisiaj też zajrzałam w końcu na www.nasza-klasa.pl . Informację o portalu podesłał mi Tata. I co się okazało? Moja klasa i z podstawówki i z liceum już jest tam w zalążkach. Odezwały się już pierwsze osoby. Bardzo mnie fascynują losy ludzi.
A teraz na życzenie Marianki przepis na szarlotkę „bez problemów”:
Składniki:
·         30 dkg mąki,
·         15 dkg schłodzonego masła  
·         10 dkg drobnego cukru,
·         cukier wanilinowy  
·         cynamon
·         1 żółtko plus łyżka śmietany,
·         1 kg jabłek
 Sposób przygotowania:
1. Przesianą mąkę mieszamy z posiekanym schłodzonym masłem. Dodajemy cukier, żółtko i szybko zagniatamy ciasto. Jeśli jest zbyt kruche i nie chce się gładko zagnieść, to dorzucamy łyżkę śmietany. Ja to robię w robocie i cierpliwie czekam aż ciasto się zagniecie. A zagniata się po dłuższym czasie. Raz dodałam do ciasta kilka kropel olejku migdałowego – przepychotka!
2. Formujemy w dosyć gruby wałek i wkładamy do lodówki na ok. 1 godz.
3. Formę do pieczenia o średnicy 26 cm smarujemy masłem. Ciasto po wyjęciu z lodówki dzielimy na 2 części w proporcjach 2/3. Większym kawałkiem wyklejamy dno formy. Pozostałą część chowamy do lodówki.
4. Wyklejanie ciastem: najprościej pokroić ciasto w plasterki ok. 0,7 cm i układać je na formie łącząc brzegi dotykających
do siebie plasterków, lekko rozpłaszczając i uciskając zachodzące na siebie brzegi. Nakłuwamy ciasto w kilku miejscach widelcem i wkładamy do dobrze nagrzanego piekarnika na ok. 20 min. Ciasto po wyjęciu musi być suche i tylko lekko zarumienione.
5. Jabłka obieramy i trzemy na tarce o grubych oczkach. Na wyjęty z piekarnika spód ciasta wykładamy utarte jabłka, odciskając je energicznie z soku. Robi to wrażenie, że pozostaje "samo suche", ale to pozorne. Sok pozostały z wyciśnięcia wypić jednym duszkiem. Posypujemy cynamonem i cukrem wanilinowym
6. Teraz należy resztą ciasta wykleić wierzch. Można sobie poskubać, można zrobić jakąś krateczkę – jak kto woli.
Pieczemy ok. 30 min. w temp. 200 ˚C
7. Po wyjęciu z piekarnika posypujemy obficie cukrem pudrem, albo ozdabiamy polewą czekoladową, nie zaszkodzą na pewno lody. Ja nie przepadam za cukrem pudrem, zimą więc pozostaje wersja z kropelkami sosu czekoladowego.
Podana przeze mnie ilość masła została zredukowana z podanych 20 dag, bo ciasto wydawało mi się za tłuste
 


środa, 21 listopada 2007

TROCHĘ O OPIECE ZDROWOTNEJ

Dzisiaj pojechałam z Krzysztofem do szpitala, gdzie w ambulatorium usuwano mu znamię z głowy. Nie wiadomo było, jak się będzie czuł, więc na wszelki wypadek pojechałam, żeby w razie czego robić za kierowcę. Rana wygląda na razie obrzydliwie jak krwisty krater po ścięciu wierzchołka. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do temperatur wulkanicznych, zastosowano mrożenie. Brrr! Ciekawie wygląda tutaj system opłat za usługi medyczne dla osób ubezpieczonych. Wcale tak nie jest, że ma się wszystko za darmo. Za wizytę u dermatologa trzeba było zapłacić. Może tylko za pierwszą, tego nie wiem. Za zabieg też wnosi się opłatę. Nie są to porażające kwoty, ale nie ma że bezpłatnie. Mam nadzieję, że nigdy, albo co najmniej jeszcze bardzo długo, nie przekonam się jak dokałdnie funkcjonuje tutaj system zdrowotny. Zapisana już jestem do lekarza rodzinnego. Nie wyrabia się tutaj żadnych legitymacji, jest tylko kartka papieru, na której są wszystkie niezbędne informacje. Osobno, w postaci plastikowej, wydawana jest karta zdrowotna na wyjazdy zagraniczne. Już to widzę w Polsce jak idę do mojej byłej przychodni z kartą, ciekawe jak by sobie z nią poradzono?
A poza tym to dni płyną pomiędzy domem a pracownią. Przygotowuję ozodoby świąteczne, ale nie mam na razie nic do pokazania, niemal wszystko "w trakcie".
Upiekłam już drugą w tym tygodniu szarlotkę. Przepis niemal prostacki, znaleziony w internecie, ale podobało mi się, że bez proszku do pieczenia i żadnych wielkich przygotowań jabłek. Już nic z niej nie zostało, bo mieliśmy gości na meczu Polska-Serbia. Sprawia mi niezywkłą przyjemność wytwarzanie potrawami domowych zapachów. Sama siebie nie poznaję.
 

poniedziałek, 19 listopada 2007

W POSZUKIWANIU SZNURKA

Może dzisiaj klawiatura ma lepszy dzień? Jak na razie pisze. Więc szybko parę słów..
Wymyśliłam sobie, że do większych świec nie ma co kupować knotów z metra, zwłaszcza że trudno zorientować się ze strony www co do ich grubości. Przecież wystarczy bawełniany sznurek. Bawełniany sznurek? Che cosa? Filo di cotone, ma che cosa vuoi fare? Wariatka z Polski szuka sznurka. Czy oni niczego tu nie związują? Niczym? No dobra w końcu mają jakieś poliestry, ale to kiszka na knoty świecowe. Sprzedawca w sklepie "żelaznym" musiał sam się przekonać, że toto się topi a nie pali, o czym ja byłam od razu przekonana. Wypróbował parę linek politestrowych. Nie ustaję w poszukiwaniach. Na razie zakupiłam kordonek, ale za cienki i będę musiała samodzielnie go skręcić. Najciekawsze było moje poszukiwanie tegoż w sklepie pasmanteryjnym. Zaczęłyśmy z panią od bawełnianych nici do szycia, ale pantomimicznie doszłam z nią do najgrubszego kordonka, jaki był w sklepie, prendero per provare (wezmę na próbę), pani była rozanielona moim włoskim
 perfettamento!W końcu zaczęłam też jawić się sobie sama jako artystka. Kochana Franka nie mogła znieść, że trzymam swoje prace w domu i skontaktowała mnie z jakąś panią z galerii z miejscowości Montecatini Terme. Oddałam nawet jeden obrazek na konkurs, nie żeby zaraz wygrać, ale żeby jakoś zacząć funkcjonować i poznawać środowisko potencjalnie pieniądzodajne. Popołudniem pojechaliśmy zobaczyć poziom wystawionych prac. Nie jest ze mną aż tak źle, jak bym mogła sądzić po własnych kompleksach wyniesionych ze studiów. Zostalismy serdecznie przywitani, wiedzą jak połechtać próżność artysty i ... księdza. Krzysztof jako ksiądz była dla nich równie, a może i nawet bardziej, atrakcyjny ode mnie

niedziela, 18 listopada 2007

NIEWIELE

Sobota przebiegła w pracowni i z bólem głowy.To znaczy, ból już mnie z niej wygonił. Zanim jednak to się stało, udało mi się pozaczynać parę ozdóbek, poeksperymentować z masą papierową. Dzisiaj ciut lepiej. Nawet byłam w stanie pojechać na spacer i uganiać się za Druso-gównojadem. Nie opiszę smrodu jego pyska potem, bo nie znam takiego zasobu słów. Nie za bardzo mogę pisać, bo klawiatura szwankujjjjjjeeeeee, więc kooooończę