Pracownia mnie wessała. Z ledwością pamiętam o posiłkach, że nie wspomnę o porządku. Na szczęście mój "chlebodawca" popiera to wariactwo. Wczoraj miłym akcentem, ale i tak w pracowni, było spotkanie decoupażowe.
Przyszła Gulietta:
Gabriela:
Marisa:
Teresa:
oraz Ania:
W Ani miałam dużą pomoc jako w tłumaczce. Zaproponowałam zrobienie w miarę łatwych bombek z papierem ryżowym i serwetką, plus efekty sepcjalne, typu brokat i sztuczny śnieg, Pracowało nam się przesympatycznie, a w nagrodę zjedliśmy słodkie (bo i Krzysztof za pracę fotografa też się załapał), popijając ciepłą czekoladą.
Zdjęcia też trochę zdradzają pozaczynane moje prace. Jeszcze trochę dopieszczania mi zostało. Niedokończone anioły smutnie spoglądają spod okna.
No może jutro?? Ale w kolejce stoją już świece oraz talerz. Najmniej zadowolone z zamieszania były psy. Druso patrzył ogłupiały, a Bojangles nawet już patrzeć na to nie mógł.
W końcu wyjrzało słońce, więc czem prędzej zabrałam się za mycie okien. Na razie pokonałam trzy. Potem mnie pokonała pracownia. Znowu wchłonęła na niemal cały dzień. Zaczełam świecować, a to żmudny proces. Gdzieś w oczekiwaniu na roztopienie parafiny lakierowanie bombek i podmalowywanie talerza. I tak do wieczora. Basta! Zdjęć brak, bo ciągle brak detali wykoczeniowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz