No to dokąd?
Kierunek Castelnuovo di Garfagnana. Z maps.google wynikało, że dojedziemy w 1 godzinę i 20 minut, więc wszystko przygotowałam tak, żeby zaraz po Mszy św. ruszyć w drogę i zdążyć na jakieś jedzonko na miejscu. Spożywanie posiłku po drodze nie wchodziło w grę z obawy na moją ujawniającą się tylko w górach chorobę lokomocyjną.
Po pierwsze nie spodziewałam się, że nawet za Bargą (do której dotąd najdalej zajechaliśmy) droga wcale nie przypomina skręconych jelit, co oznaczało, że travel gum nie poszła w ruch i, po drugie, w czasie nawet o 10 minut krótszym od przewidywanego dotarliśmy na miejsce.
Weszliśmy do centrum historycznego bez rozglądania się na boki i znaleźliśmy jedyny chyba w tej okolicy czynny lokal pełen klientów - była to Trattoria Marchetti.
Dobra nasza! Od razu zrobiło się domowo, bo "urzędowała" tam tzw. mamuśka, czyli starsza pani w charakterystycznym dla tutejszych gospodyń fartuchu. Kelnerki (oprócz "mamuśki" obsługiwały nas jeszcze dwie inne) nie podały nam menu, tylko z głowy recytowały, co możemy zjeść. Przy pełnym i licznym zastolikowaniu przyjmowanie i podawanie zamówień szło im bardzo sprawnie, więc wychodząc powiedziałam jednej z nich, że zrobiły na mnie wielkie wrażenie swoją pracą. Faktycznie tempo podania potraw zaskoczyło nas totalnie. A co zjedliśmy?
Krzysztof tortellini al brodo. Mimo, że tutejszy rosołek to siódma woda po kisielu wobec naszego, ale i tak się dziwiłam, że w upał zamawia zupę. Ja poprosiłam maccheroni z ragù. I tu się czuję zaskoczona, bo w wyszukiwarce po hasłem maccheroni nie widzę moich płaskich kawałków makaronu, takiej pociętej lazanii. Jak zwał, tak zwał, smak domowy, może trochę za sucho zrobiony sos. A na drugie wyśmienite płaty cielęciny, króciutko pieczone z wybitnymi wprost ziemniakami z pieca, posypanymi ziołami. Krzysztof, jak zwykle, swoje kawałki kazał mocniej przypiec. Ja poprosiłam o takie pół na pół, niezupełnie krwiste. Do tego podano nam czerwone vino di casa. Oj "di casa" było zupełnie, sikacz niesamowity, ale jakoś pasował mi do całej swojskiej atmosfery lokalu. Poprosiliśmy o pół litra, przyniesiono nam całe fiasco mówiąc, że policzą nam za tyle, ile wypijemy. Zaszaleliśmy z deserem i zjedliśmy truskawki z bitą śmietaną. Ja się opanowałam i zjadłam jedną porcję, ale pryncypał poprosił o bis z większą ilością śmietany. Na koniec dwie kawy. Za całą tę ucztę zapłaciliśmy 36€! To bardzo niska cena. Gdy wychodziliśmy część stolików na zewnątrz w loggii już złożono, gdyż szykowano miejsca pod odbywający się tego dnia w miasteczku targ antykwaryczny.
Celem wyprawy było głównie pobyczenie się, poszwendanie i ewentualnie rysowanie, czytanie. Nie do końca został on zrealizowany, ale przecież nie można tylko celami żyć :)
Na początek zajrzeliśmy do kościoła zwanego Duomo. Napisałam "zwanego", bo mam zagwozdkę z tym określeniem. Duomo to wszak katedra. Castelnuovo di Garfagnana należy bezpośrednio do archidiecezji Lucca i nie znalazłam żadnego potwierdzenia, by było inaczej.
Coś mi to górskie miasteczko już drugi raz przysporzyło problemów lingwistycznych.
Poszukałam, cóż ma oznaczać ta nazwa i okazało się, że w dawnych czasach kościół w Garfagnanie miał przyznane pewnie przywileje pontyfikalne, więc być może dlatego nazywa się go Duomo. Ale pewna nie jestem.
Wejdźmy jednak do środka. Ufff! Przyjemny chłód.
Tak przyjemny, że Krzysztof postanowił poprzebywać dłużej w świątyni a ja po krótkiej "inwentaryzacji wnętrza" poszłam w poszukiwaniu rysunkowych motywów.
Miasto oddało się we władanie muzyce, co między innymi przekłada się na włoską edycję Międzynarodowej Akademii Muzycznej. Faktycznie międzynarodowo było bardzo, a to słyszałam angielski, rosyjski, japoński, włoski oczywiście też.
Z okien pozamkowych dobiegały mnie dźwięki próby utworów na fortepian, czułam się niczym na koncercie. Z dodatkowymi, niestety, efektami akustycznymi w postaci przejeżdżających aut. Nie było mi dane dokończyć rysunku. Po pewnym czasie dołączył do mnie Krzysztof i skutecznie rozproszył mą koncentrację przepysznymi lodami.
Potem z kolei okazało się, że zasiadłam przy ulicy z pięcioma chyba sklepami obuwniczymi, które o dziwo otworzono po sjeście. Być może otwarte sklepy w niedzielę miały jakiś związek z targiem, o którym wcześniej wspomniałam.
No nie szło rysować!
Obejrzałam handlową propozycję, na jedne butki nawet już się nastawiłam, ale stópkę mam bliższą widocznie córek macochy niż Kopciuszka.
Krzysztof w tym czasie na chwilę opanował aparat i upolował taką miłą scenkę:
Skoro już przerwałam rysowanie, to może byśmy jeszcze zabrnęli gdzieś głębiej w okolicę?
Na czuja podjechaliśmy w górę Castelnuovo i wybraliśmy drogowskaz kuszący napisem Fortezza Monte Alfonso.
No tego się nie spodziewałam!
Absolutna cisza, absolutnie olbrzymia struktura, absolutnie oszałamiające widoki wkoło (przymknąwszy powieki, gdy w kadr wchodziła jakaś przemysłowa dzielnica Castelnuovo).
Absolutnie zadbane miejsce.
Okazało się, że w 2003 roku stworzono specjalną jednostkę administracyjną Powiatu Lukka, która zaopiekowała się Forteccą. Jej rolą jest nie tylko odrestaurowanie obiektu, ale też organizacja imprez kulturalnych, koncertów, wystaw, działań naukowych, promowanie turystyki w tym rejonie, wspieranie działań komercyjnych, itp. itd. Na początku spotkaliśmy wychodzących już stamtąd ludzi, a potem długo, długo zupełnie sami zaglądaliśmy w zakamarki twierdzy. Nawet niektóre budynki były otwarte, a w środku nie było żywego ducha.
W obrębie murów znalazło się miejsce na olbrzymie połacie baterii słonecznych, na olbrzymią grządkę z ziołami i malutką winnicę.
Miejsce okazało się niebezpieczne, bo było już na tyle wysoko, że upał był w miarę znośny, ale po powrocie do domu zaznałam jego "dobrodziejstwa" bólem głowy i rozgorączkowaniem. Nic to! Warto było.
Gdy już kończyliśmy przegląd włości, w restauracji pojawiła się obsługa, szykowali stoły zapewne dla gości, którzy przed zapowiadanym koncertem skorzystają z usług kulinarnych.
Nas one nie zainteresowały, więc spokojnie wróciliśmy do auta pozostawionego przed bramą i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu.
Tak sobie myślę, że jedzie sobie człowiek w jedno miejsce a za rogiem niemal odkrywa niespodziewanie takie skarby. Mam nadzieję, że takich niespodzianek starczy Toskanii na wiele lat mojego życia.
Małgosiu, pięknie opisane i sfotografowane!:)
OdpowiedzUsuńTa Fortecca cudna jest, lubię zwiedzać takie wlasnie przybytki.
A wiesz, ten chłopiec pijący wodę przypomina mi mojego synka:) Za każdym razem przyczepiał się do kraników i wszystkich fontann, bo uwielbia wodę:)
Buźka na miły dzień:)
Wczoraj skończyłam czytać Książkę... Tutaj zajrzałam, aby znaleźć kolejne dni... Oj, dużo do nadrobienia :-) Za każdą literkę dziękuję!
OdpowiedzUsuńAch, jak ja uwielbiam te wszystkie szczegóły na murach, małe płaskorzeźby, latarenki i przede wszystkim szyldy.
OdpowiedzUsuńFortezza jest piękna. Dobrze że znalazła opiekuna bo takie miejsce powinno być odpowiednio wykorzystane.I wielkie dzięki za lawendę. Ostatnio zakupiłam dwie doniczki z fioletowym kwieciem i przesadziłam do dwóch donic na tarasie. No i mam namiastkę ogrodu! Wieczorem pachnie cudnie, chociaż jej mało... Przemeblowanie blogu ze wszech miar udane.
pozdrawiam wakacyjnie
Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Ja uwielbia góry i te widoczki są cudowne. Wspaniałe też to ziele na ostatnim zdjęciu. Wczoraj podglądałam jak w podobnym uwijają się ważki. Pozdrowienia z gorących Mazur.
OdpowiedzUsuń