Nie, nie!
Nie jako aktorka :)
Jako widz.
Sentyment mam wielki, także z powodu prowadzonych kiedyś przeze mnie grup teatralnych. Dzięki udziałom w festiwalach teatralnych poznałam techniczne zakamarki profesjonalnych teatrów, kierowałam dźwiękiem i światłami z prawdziwych reżyserek, współpracowałam z zawodowymi kompozytorami i reżyserami. To już daleko poza mną, odnalazłam się w świecie kameralnej pracowni, ale ślad w sercu pozostał.
Nie mogłam więc nie pójść i nie obejrzeć dwóch niezwykłych florenckich teatrów.
Istnienia pierwszego nigdy bym się nie domyśliła przechodząc Via di Santo Spirito. Najwyżej spostrzegłabym państwową flagę na palazzo, najwyżej pomyślałabym, jak to włoska młodzież może chodzić do szkoły mieszczącej się w szlachetnym budynku, najwyżej ... poszłabym dalej. Po drugiej stronie ulicy siedziałam kiedyś i pysznie jadłam u Santo Bevitore, ale najmniejsza iskra intuicji nie podpowiedziała mi teatru.
Weszliśmy.
Z zatrwożeniem oglądałam korytarze i klatkę schodową, zaglądałam po drodze do niektórych pomieszczeń Państwowego Liceum Niccolò Machiavelli. Może te wnętrza tak mnie powaliły, bo budynek szacowny, z wiekową historią, a zdaje się, że nikt na to nie zwraca uwagi, nie wydobywa się jego zalet, tylko używa ścian? Te metalowe szafki pod medalionami, jarzeniowa lampa zasłaniająca freski na suficie.
Uczyłam się i pracowałam w polskich szkołach, na każdym poziomie wiekowym, łącznie z uniwersytetem, ale jakoś nie pamiętam aż tak przygnębiającej atmosfery klas, ich antyestetyki.
Najgorzej zapamiętałam salę UAM, w której prowadziłam zajęcia z teatru. Dobrze że nie musiałam pracować w takich salach z trupio zielonym oświetleniem.
Asia mówi, że we włoskiej szkole podstawowej jej starszej córki jest lepiej. Oby!
Wybaczcie tę dygresję, ale przyznam, że mną wstrząsnęło.
Z klatki schodowej przechodzimy przez opuszczone pomieszczenia, chyba przygotowane do remontu i nagle znajdujemy się w zupełnie innym świecie, w prywatnym teatrze Palazzo Rinuccini.
Olbrzymia posesja jest własnością miasta, trafiła do obecnego właściciela po przejściu burzliwych losów w prywatnych rękach. Nazwa domu wzięła się od jednego z kolejnych rodów tu mieszkającego. To bardzo zacna i zasłużona rodzina, udokumentowana już od XIII wieku.
Jeden z Rinuccinich założył wspaniałą bibliotekę, przetworzoną potem na prywatny teatr, najbardziej popularny spośród wielu prywatnych teatrów Florencji.
W bibliotece mieścił się pokaźny zbiór iluminowanych manuskryptów (Ah!). Cały księgozbiór był tak wielki, że na jego potrzeby powstała nie tylko ta wielka sala, ale i zajęto 14 mniejszych pobliskich pomieszczeń.
Śladem po bibliotece są nisze, wystarczy zapełnić je w wyobraźni półkami. A potem jeszcze książkami.
Sufit malował bardzo popularny w XVIII wieku rytownik, malarz wnętrz - Giuseppe Zocchi - znany także z wielu malarskich wedut Florencji, ale także i Rzymu. Żródło reprodukcji jest widoczne na nich samych, więc nie podpisuję.
Tenże artysta namalował bardzo zwiewną dekorację sufitu.
Statek ze św. Pawłem jako więźniem, rozbija się u brzegu nieznanego lądu (była to Malta). Na piasku odkrywają znaki geometryczne a więc na pewno uczynione ludzką ręką. Scena nie jest czysto barokowa, spokojniejsza, wyrafinowana, elegancka, zmierzająca ku neoklasycyzmowi. Wypełniają ją świetliste barwy, czuć powietrze otoczonej morzem wyspy.Ptaki reprezentują niebo, także jako miejsce wiecznej szczęśliwości.
Biblioteka była wysoka, więc wymyślono piętro, na które wiedzie gustowna klatka schodowa.
W połowie schodów można przejść do gabinetu starożytności. Jeden z rodu, zostawszy kardynałem, zamieszkał w Rzymie i stał się wielkim pasjonatem starożytności. Przywiózł do Florencji kawałki z płyt nagrobnych, głównie wczesnochrześcijańskich. Ciekawy jest sposób ich umieszczenia na ścianie, zwany francuskim. Właściwie mniej liczyła się treść płyt, potraktowano je jako zdobne ornamenty, każdą oprawiono w marmoryzowaną ramę i, starając się zachować symetrię, stworzono swoistą tapetę.
Zaskoczyły mnie te pamiątki. Tak sobie wdrukowałam ich powiązanie z Rzymem, że spodziewałam się ich jeszcze mniej, niż teatru w Palazzo.
A teatr? Powstał w XIX wieku, kiedy nastąpił teatralny bum we Florencji. Teraz odniosłam smutne wrażenie. Widać scenę, nawet krążki do podwieszania scenografii, ale jest martwy. Nic się tu nie dzieje. Liceum nie ma potrzeby teatru - jest to liceum klasyczne. Z rzadka urządzają tu jakieś akademie. Ale teatr? Wydaje się, że odnowienie pomieszczeń nie posłuży wielce nikomu, poza samymi murami. Oby nie!
Już widzę swoje zespoły na takiej scenie. Chociaż, niektóre nasze scenografie miałyby problem ze zmieszczeniem się na niej.
Spacerem poszliśmy do drugiego teatru, tym razem oznaczonego z zewnątrz, czynnego, więc dostępnego każdemu widzowi.
Niedaleko murów i Porta Romana, przy drogach wylotowych z miasta, najpierw za pierwszymi murami, stawiano kiedyś klasztory. I tak obok siebie żyły, nie wadząc sobie dwa żeńskie zgromadzenia - San Vincenzo d'Annalena gromadzący młode wdowy oraz Santa Chiara - między którymi, ponoć, były nawet drzwi, by zakonnice mogły swobodnie się spotykać, bez wychodzenia na ulicę. Potem miasto się rozrosło i podeszło pod klasztory, ale nie była to dzielnica kojarzona z wysoką kulturą. Zamieszkiwali ją rzemieślnicy, biedota. Brakowało instytucji kojarzonych z rozrywką. W takim miejscu Luigi Gargani impresario teatralny, budowniczy teatru w Livorno, decyduje się postawić teatr. Odkupił budynki. Zbudował także amifteatr (arena), różne salony, sale zabaw, ogród. Potem dołączyło nawet kino. Było stąd niedaleko do Palazzo Pitti i teatr szybko stał się teatrem Wielkiego Księcia Toskańskiego. Ponoć wykorzystywał jakieś podziemne przejście, by dotrzeć z pałacu. Za jego czasów teatr tymczasowo podupada. Może dlatego, że tylko Wielkiemu Księciu było ciepło, widzom groziło przeziębienie z powodu braku ogrzewania. Po wprowadzeniu gazu, sytuacja się zmienia. Do lat 70 XX wieku teatr działa sprawnie, jednak problemy z samym budynkiem, zagrażającym widzom i aktorom, powodują zamknięcie miejsca. Po wielu remontach teatr rusza z działalnością w 1998 roku.
Zaraz, zaraz. A klasztory?
Niczym smutny refren muszę napisać, że zostały skasowane za Napoleona. Zastanawiam się czasami, jak łatwo to przyszło francuskiemu władcy. Tym bardziej, że obecnie spotykam wiele starań o przywrócenie choć odrobiny atmosfery miejsc, próbuje się zachować ich pamięć, pieczołowicie przechowuje pamiątki. Takim akcentem jest np. wielka amfora na oliwę, pozostałość po klasztorze, stojąca w przedsionku.
Wróćmy do Teatru Goldoni, bo tak brzmi jego nazwa.
Jego wnętrze jest niespodzianką, klejnotem, którego zaokrąglonych linii nie zapowiada prosta neoklasyczna frontowa elewacja. Gargani nie miał aż tylu pieniędzy by przeprowadzić budowę z rozmachem, dlatego fasada teatru jest nad wyraz skromna, więc tym bardziej zaskakuje mnie wnętrze.
Najpierw wita chłodny, niebieski kontrast wobec zewnętrznych ciepłych żółych tynków.
Foyer na planie koła, krągłe puzderko z kolumnami, swoją formą niecki sprzyja zacieśnianiu więzi międzyludzkich, dosłownie zacieśnianiu.
Małe schodki, prosta balustrada, i ciężka kurtyna na drzwiach wpuszczają do zupełnie innego świata.
Chyba nikt, kto wchodzi tam pierwszy raz, nie spodziewa się tylu lóż, rozmachu. Jeśli foyer było mi puzderkiem, to teraz znalazłam się w zdobnej szkatule, co ja piszę?!, olbrzymim sekretarzyku, którego balkony zapewne były świadkami nie tylko muzycznych uniesień.
Tetaro Goldoni jest głównie teatrem muzycznym. Obecnie większość działalności wzięła na siebie nowo wybudowana Opera Florencka, ale scenografia na deskach każe się domyślać, że Goldoni nie zamarło. To tu narodziła się najsłynniejsza florencka orkiestra Maggio Fiorentino, której mogłam kiedyś wysłuchać z przyjemnością na letnim koncercie w San Galgano.
Pozaglądaliśmy do kilku innych pomieszczeń. Ciekawe, że najbardziej reprezentacyjną lożę zamienionno na reżyserkę.
Szkoda pięknych stiuków, kominka i widoku. Techniczni naprawdę poradziliby sobie z piętra wyżej, albo z loży obok.
Aż mnie korciło zajrzeć za kulisy, ale niestety, nie było nam dane. Pocieszyłam się widokiem rozrzuconych baletek w dużej zbiorowej przebieralni, ewidetnie będącej kiedyś jakimś klasztornym pomieszczeniem.
W wyobraźni zestawiam spotkanie zakonnicy w habicie bezszelestnie sunącej korytarzami z baletnicą zgrabnie i równie bezszelestnie płynącą w krótkiej spódniczce.
I już robi się przedstawienie, nieprawdaż?
A już po wyjściu z teatru, nieopodal, na ścianie spostrzegam tablicę poświęconą Kantorowi i premierze przedstawienia "Wielopole, Wielopole". Trochę żal, że nigdzie nie ma słowa, że to z Polski przywędrował tu Cricot 2.
Jak to dobrze, pani Malgosiu, ze znow Pani pisze!
OdpowiedzUsuńPozdraiam!
Następne wpisy tłumaczą moje milczenie, choć przyznam, że takie westchnienie ulgi czytelnika dodaje skrzydeł :)
UsuńTrochę sobie przywłaszczyli naszego Kantora :) A o pójściu do teatru, moim zdaniem możesz już spokojnie pomyśleć !
OdpowiedzUsuńDziękuję, jeśli Ty mówisz, to już się rozglądam za odpowiednim przedstawieniem, szkoda, że akurat na tego Szekspira się nie załapałam.
UsuńŚwietny tekst, świetne ma Pani "pióro". Czytam z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję, to moje pióro takie nieszlifowane :)
Usuń