Trzy dni, niby mało, ale były nasączone wspaniałymi rozmowami, pysznym jedzeniem (o czym jeszcze napiszę), nowymi i starymi miejscami, no, i zawsze wspaniałym jesiennym światłem.
Rozmów Wam nie przytoczę, ale miejsca, światło, ależ i owszem.
Zacznę romańsko (żeby tak jakoś nie wypaść z rytmu).
W końcu dotarliśmy do pozostałości kościoła i opactwa, położonego nieopodal Civitella Marittima. Nie dało się wejść do środka świątyni, ale i tak rzeźbienia na fasadzie uszczęśliwiły mnie romańsko.
Fasada szerokim żaglem wystaje poza zachowaną nawę, widać, że jej szerokość była dopasowana do trzynawowego kościoła.
Zarośla na tyłach zazdrośnie strzegą ulubionego kształtu półokrągłej absydy.
Dla samej uśmiechniętej gębuli z portalu jechałabym i wracałabym. A tu jeszcze inne stwory i chyba coś na kształt słonecznika.
Dało się za to zajrzeć do zabudowań obok.
Żal mi serce ściskał, bo ich potencjał jest niezwykły. Widać, że to było kiedyś opactwo, ukryte w planie podkowy, w niewielkie podcieniach. Wszystko to zostało przystosowane na początku XX wieku dla celów prywatnej posiadłości o świeckim charakterze.
Gdzieś w chaszczach widać basen.
Opuszczone pomieszczenia pokazują siłę natury, która wręcz złośliwie gałązkami dzikiego wina zaczęła opanowywać wnętrza. Złośliwie, bo zobaczyłam kilka szaf ozdobionych proroczo motywem tej samej rośliny.
Ponoć całość jest w rękach kogoś z Neapolu, ale nie za bardzo widać, żeby miał środki na wyremontowanie posiadłości.
Jeśli lubicie szperać w takich opuszczonych miejscach, jeśli nie straszne Wam dzikie ostępy, byle jaka droga, to szukajcie na mapie Abbazia di San Lorenzo al Lanzo.
A potem zagłębiliśmy się jeszcze mocniej w studnię czasu.
Jest w Toskanii, nieopodal Grosseto, ślad po starożytności, tej rzymskiej i etruskiej - to olbrzymi park archeologiczny Roselle. Na pierwszy rzut oka wydaje się być mało czytelny, niewprawne oko najpierw rejestruje kamienie, ale powoli oswaja się i wyobraźnia zaczyna szaleć.
Niemal słychać szum wody w atrium, widać zatokę u stóp wzgórza, choć teraz woda cofnęła się o kilkanaście kilometrów. Im dłużej wczytywałam się w opisy, tym bardziej rozumiałam, czym są oglądane zarysy budowli, podziwiałam organizację życia przez odległych nam mieszkańców Toskanii.
Miłym akcentem jest założony ogródek w ruinach jednego domu, oczywiście, założony po to, by podkreślić, że tam właśnie około 2000 lat temu też rosły rośliny.
Nieodmiennie, jak w Rzymie na Via Appia Antica, rozglądam się, czy już uciekać przed nadjeżdżającym rydwanem. Tak działają na mnie wyżłobione w twardym kamieniu ślady. Szkoda, że w Roselle nie pozostawiono wyposażenia - tego szukajcie w muzeum w Grosseto.
W resztkach amfiteatru rozdziawiłam usta na dźwięk, który ciągle świetnie odbija się echem pomiędzy murami.
Na pewno te kamienie i Was sprowokowałyby do prób akustycznych, bez względu na poziom umuzykalnienia.
Wędrówka po Parku Archeologicznym Roselle kończy się spacerem wzdłuż cyklopowego muru etruskiego. Oniemiałam. Aż tyle się zachowało? Jak oni to zbudowali? Jak układali te olbrzymie kamienie?
Na koniec tej wycieczki, wskoczyliśmy do Istia all'Ombrone, blado wypadła po wcześniejszych skarbach. Oczywiście, znalazłam co nieco, ale nie żebym zapragnęła od razu tam wracać.
Aj! Zapomniałabym o pysznościach.
Jadąc z Sieny do Grosseto zobaczycie po prawej stronie rodzaj zajazdu, Trattorię "La Parolaccia". Nazwa lekko prowokująca, oznacza dosłownie "brzydkie słowo", ale nie będą Wam się takie cisnęły po posiłku w tej restauracji. Ceny zupełnie przyzwoite, dobry wybór win, a jedzenie pychota! Ponieważ od kilku miesięcy ograniczyłam ilości jedzenia, mogę jedynie polecić pici alla Norma, makaron charakterystyczny dla Toskanii, z sosem charakterystycznym dla Południa, Sycylii. Sos alla Norma jest kulinarnym hołdem dla opery Vincenzo Belliniego, której tytuł to właśnie owo żeńskie imię. Głównym składnikiem sosu są pieczone bakłażany, seler, ricotta i pomidory. Mniam!
Drugi wycieczkowy dzień to była głównie Siena, a w niej Pinakoteka oraz Palazzo Pubblico.
Cudowne powtórki, które nigdy mi się nie znudzą. Do ratusza zajrzeliśmy zupełnie nieplanowanie, zachęceni przez właściciela osterii, o której za moment. W magazynach soli, w podziemiu zobaczyliśmy fantastyczną wystawę. "Fantastyczna" to słowo, które dobrze pasuje nie tylko do formy, ale i do tematyki obrazów (na płótnie oraz wypalanych na kafelkach) i rzeźb.
Franco Fortunato w artystyczny sposób usiłował przekazać widzom "Historię Queriny", absolutnie nieznanego mi wycinka z dziejów Wenecji. Wyobraźcie sobie, że w XV wieku weneccy żeglarze wynikiem problemów z nawigacją trafiają aż za koło polarne docierając do zupełnie nieznanych sobie światów, widoków i ludzi wydających się być fantazmą.
Oprócz samych dzieł, spodobało mi się podejście artysty do tematu, krążenie wokół niego, wariacje, powtarzające się motywy, wszystko wskazujące na to, jak pracował Franco Fortunato, jak wszedł całym sobą w lekturę dziennika pokładowego weneckich żeglarzy.
Na koniec zostawiłam Wam zaproszenie do wspaniałej restauracji, do której zostaliśmy zaproszeni przez naszych gospodarzy. Zapewne nie jest to miejsce przeznaczone do pierwszych spotkań z toskańską kuchnią. Osteria alle Logge to mistrzowskie, nowoczesne podejście do klasycznych potraw.
Dodajcie do tego dwie karty win, w tym bardzo interesującą ze starymi winami, co jest dużym ryzykiem, bo nigdy nie wiadomo, czy butelka zapewni nam wytrawne doznania. Mnie zaciekawił sam otwieracz do takich butelek.
Korki często nie wytrzymują próby czasu, więc trzeba je bardzo umiejętnie wyłuskać z szyjki butelki, stąd specjalne blaszki wślizgujące się między korek a szkło, co umiejętnie zrobił właściciel Mirko.
Przy okazji, chociaż nie ma to żadnego związku z sieneńskimi pysznościami, pochwalę się cudownym prezentem, na który patrzę rozanielonym wzrokiem. Wróciłam do domu z winem powstałym w roku mojego urodzenia. Nie będę do niego potrzebować specjalnego otwieracza, bo ... nie mam zamiaru otwierać tej butelki. Wystarczy mi wyobraźnia, że ktoś 54 lat temu zebrał winogrona, które zostały zamknięte w szkle i przetrwały, nie wiedzieć, w jakim stanie, ponad pół wieku.
Małgosiu, ja już stoję na balkoniku z winoroślą ( szkoda że nie jestem tym neapolitańczykiem )... A jeśli chodzi o wino: dostaliśmy w dniu ślubu córki od "młodych" (obie pary rodziców) właśnie wino z roku ich urodzenia 1979! Stoi! Annamaria
OdpowiedzUsuńChyba też bym się zamieniła z właścicielem, tylko skąd ja bym wzięła środki na odnowienie tego cudu?
UsuńPobudza wyobraźnię!
OdpowiedzUsuńBardzo :)
UsuńUwielbiam tak dzięki Twoim postom znowu choć na chwilkę znaleźć się we Włoszech i wrócić wspomnieniami odwiedzanych przeze mnie miejsc. Pozdrawiam :-).
OdpowiedzUsuńMiędzy innymi dlatego ciągle piszę, by dzielić się Italią :)
UsuńMnie rowniez podarowano wino zrobione e roku mojego urodzenia, mialo ponad 40 lat. Ale to byl specjalny wieczor i
OdpowiedzUsuńotworzylismy je. Troche postalo w dekanterze, pozniej toast. Nie bylo zle... Niezapomniane przezycie.
Wolę nie ryzykować. Przyjaciele zrobili kilka prób na tych starych winach. Głównym problemem było to, że je źle przechowywano, więc czasami wręcz trafiali na wyrafinowany zapach gnojówki :)
UsuńDziękuję :)
OdpowiedzUsuń