Kończy się poniedziałek a ja mam coraz większe zaległości, może zacznę od wczorajszej wycieczki, bo najświeższa w pamięci a owoce poszukiwań trufli i opowieść o Św. Ricie zostawię na potem. Mimo dość wietrznej, ale słonecznej pogodny wybraliśmy się do Fiesole. Temperatura powietrza nie sprzyjała wielkiemu zwiedzaniu, ale już nie mogłam wytrzymać z ciekawości, jak wygląda miasto w swoich początkach sięgające 600 lat p.n.e., o kilkaset starsze od leżącej u jego stóp Florencji.
Ponieważ wyruszyliśmy zaraz po Mszy, zwiedzanie zaczęliśmy od kuchni, dosłownie. Zatrzymaliśmy się w jednej z restauracyjek przy głównym placu. Natchniona widokami po drodze
miałam nadzieję na równie natchnione jedzenie, musiałam zejść na ziemię. Bruschetta z lodowatymi kawałkami pomidorów mało przypominała pachnącą czosnkiem i parująca ciepłem grzankę, jaką podaje się w wielu innych miejscach, albo nawet jaką się samemu zrobi. Dobrze, ze nie polali tego lodowatą oliwą. Mistrzami w gotowaniu zup to Włosi na pewno nie są! Zuppa di gran faro – trochę w smaku jak pomyje po grzybowej z dość rozciapanym pęczakiem. Za to Krzysztof, maniak flaków, był bardzo usatysfakcjonowany, tym bardziej, że w domu to się ich chyba jeszcze długo nie doczeka. Na drugie porchetta, której nazwy z menu nie mogliśmy się domyślić, bo ręcznie napisane menu dnia pokazało umiejętności liternicze kogoś z lokalu – litera c w niczym siebie nie przypominała, w związku z czym zastanawialiśmy się czymże jest ta „porghetta”? Takie sobie, dość tłuste plastry świniaczka pieczonego w całości, z bliżej niezidentyfikowanym nadzieniem a do tego patattone – myślałby człek, że podadzą ziemniaczysko a tu zwykłe pieczone ziemniaki – hmmm. Za to vino di casa wyśmienite – wydudliliśmy bez problemu półlitrowy dzbanuszek. Nie skusiliśmy się na deser, zwłaszcza że wypatrzyliśmy już wcześniej namiot z „Festa di chioccolata” – czy muszę tłumaczyć?
Weszliśmy i oszaleliśmy: z każdego stoiska uśmiechały się do nas wyroby jak najbardziej nieczekoladopodobne. Białe, mleczne, wybitnie gorzkie czekolady. W płynie, w nieregularnych kawałkach, w paście. W najbardziej wymyślnych formach od niezaskakujących przed 14 lutego serduszek, przez telefony komórkowe po wyglądające na mocno przerdzewiałe narzędzia stolarskie, i takie w ogóle męskie zabawki. Podjadłszy próbek, zakupiwszy pasty czekoladowe o smaku cytrynowym (dla mnie) i pomarańczowym (dla Krzysztofa) oraz małe placuszki czekoladowe z różnorakimi dodatkami wybraliśmy się poucztować duchowo. Zaczęliśmy od katedry.
Cacuszko! Starutka, wnętrze całe w pietra serena, czyli szarym kamieniu.
Dwupoziomowa, ołtarz główny wyniesiony do góry by pomieścić leżącą pod nim kryptę.
Ciekawa, niezawalona ozdobami, skromna, ale jakaś taka bardzo sympatyczna. Z katedry zagłębiliśmy się w dalsze wieki. Poszliśmy na teren wykopalisk archeologicznych. Zanim się rozpłynę nad eksponatami, spostrzeżenie: tak przystosowanego obiektu pod niepełnosprawnych jeszcze we Włoszech nie widziałam. Poszli tak bardzo z troską, że chyba nie zauważyli niestosowności pewnej tablicy. Otóż przed ruinami świątyni etruskiej była tablica tłumacząca na co patrzymy przetłumaczona na … Braille’a!!! Przy ruinach starożytnych zawsze potocznie mówiąc wymiękam. W Polsce to chyba nawet jeszcze bagien, na których osiadły plemiona, nie było, a tu murowane budynki, ołtarze,
ciut bliższe naszym czasom rzymskie łaźnie i teatr.
Ech!
A zaraz obok budynek muzeum z drobnymi eksponatami: etruskim figurkami z brązu, alabastrowymi urnami, kamiennymi tablicami. Jak zawsze poczułam nietakt, ze patrzymy na kości człowieka, którego grób nieopodal odkryto. Jakoś tak mi przykro, ze nie może spoczywać w spokoju, tylko się nań gapią ludzie dużo młodsi od niego. Gdyby choć zrobić odlewy jakieś gipsowe? A może to były odlewy, tylko tak realistycznie zrobione? Kto wie? Nie spodziewałam się zupełnie spotkać w tym muzeum greckich waz z malarstwem czarno i czerwono figurowym. Jakiś pasjonat pozostawił je w spadku. Nie zabrakło wielu przedmiotów z czasów panowania rzymskiego, zresztą chyba najświetniejszych czasów dla Fiesole. Z muzeum wzmocnieni ciepłą herbatą potuptaliśmy do malutkiego muzeum z lokalna sztuka sakralną. Chodziłam, już tradycyjnie, z nosem wściubionym w obrazy Aż zwrócono mi uwagę, że przekroczyłam intymną odległość muzealną. Pod koniec zwiedzania pani inteligentnie nam zasugerowała, iż mamy wyjść mówiąc że za 10 minut zamykają. A przecież to muzeum nie takie wielkie i spokojnie mogła czekać do końca naszego zwiedzania, co musiała niestety uczynić. Może się nie spodziewała turystów o tak dziwnej niedzielnej porze i umówiła się wcześniej? Baa! Jeszcze tylko rzut oka na nocną panoramę Florencji – oj mają widoki w Fiesole!
Koniecznie trzeba tam wrócić, gdy słońce pokona wiatr i niską temperaturę.
więcej zdjęć na Picasie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz