Ratunku! Ktoś mi ukradł cztery dni!!! Spróbuję sobie przypomnieć, co to było. Czwartek na pewno jeszcze malowałam. Trochę mi to więcej czasu zabiera, niż przewidywałam, ale nie mam wprawy w tak dużych płaszczyznach i w takim zamierzeniu. Usiłuję zrobić trompe’oil na kratę wejściową do mieszkania. Powolutku coś się wyłania, ale czy będę z tego zadowolona?
Popołudniem odwiedziła mnie Stefania. Tym razem dużo trudniej mi się z nią rozmawiało, bo zaczynają mi się mieszać języki. Stefania zresztą też już kompletnie została zbita z tropu i posługiwała się i angielskim i włoskim, w czym ja już mogłam jej wtórować. A wieczorem siedziałam i uczyłam się dalej włoskiego.
Piątek wyjęcie szwów. Tym razem dużo dzielniej to zniosłam, niż dzieckiem będąc. Wtedy, źle poinformowana przez dzieci z przedszkola, darłam się wniebogłosy na całą przychodnię i nie dałam sobie wyjąć szwów. W tej sytuacji, zdana na samą siebie (Krzysztofa wszak nie było), nie miałam nawet przy sobie komórki, nie wyobrażałam sobie drzeć się po polsku we włoskiej przychodni, więc odpuściłam sobie. I dobrze, bo okazało się, że dzieciaki te kilkadziesiąt lat temu nie miały racji i wielce nie bolało hi hi hi! Trudność mojej sytuacji spotęgował potem jeszcze lekarz, który przy poprzedniej wizycie nie dał mi takiego specjalnego druczku, z którym tutaj idzie się opłacić każdą wizytę. Nie są to wielkie pieniądze, ale nie ma tak, by opieka była zupełnie bezpłatna. Za pobyt w szpitalu nie trzeba było płacić. Powoli rozgryzam system. Wracając do trudności, polegała na tym, że musiałam dokonać tej płatności sama, a automat, w którym to można było zrobić (o czym wiedziałam) był zepsuty. Trochę się nawędrowałam w ramach samego szpitala, w którym jest przychodnia, ale wyszłam zwycięska.
Zdążyłam jeszcze wrócić do domu, zjeść śniadanie wyprowadzić psy i popędzić na lekcję włoskiego. Bardzo mi się na kursie podoba, ponieważ jest to kurs nauki języka i kultury włoskiej. A co od sztuki (szeroko pojętej) może lepiej scharakteryzować kulturę tego kraju. Dla mnie to nie nowość maski z komedii dell’arte albo np. malarstwo Caravaggio, o którym mam dziś w ramach zadania domowego obejrzeć film w TV. Widzę jednak, jak bardzo daleko jest od nas Japonia (dosłownie i w przenośni) – Mijuko ma chyba największe problemy ze zrozumieniem kraju w którym się znalazła.
Popołudniem w piątek gościłam Anię. Więc niewiele więcej już namalowałam. A w sobotę trochę ogarnęłam dom, ugotowałam obiad i trzeba było jechać do Pizy po Krzysztofa. Ależ cudownie się jechało autostradą. Był dość słaby ruch, więc spokojnie rozglądałam się po okolicy. Ciągle się nią zachwycam i na głos w samochodzie mówię do siebie: „jak ja kocham tutaj mieszkać!” Tylko 40 minut i już byłam na lotnisku. Przesympatycznie było obserwować wychodzących pasażerów. Była wśród nich grupa nastolatek, bodajże z Niemiec. Było widać po ich minach, jak się od razu ciekawie rozglądają, jak by Krzywa Wieża miała już stać w hallu lotniska. Sama na pewno miałam takie miny lądując tu jako turystka. A przecież i tak mi się gębula śmieje, gdy przylatuję już jako mieszkanka tego kraju.
Potem w tempie przyśpieszonym wracaliśmy, by zdążyć na Mszę wprowadzającą Tomką do jego nowej parafii w Pistoi. Dobrze, że w końcu się doczekał, ale bardzo się cieszyłam, że Krzysztof ma pod opieką małą podmiejską parafię z XVII-wiecznym kościołkiem i ogrodem (w przyszłości), a nie budynkiem kościołopodobnym, według projektu słynnego tu Michelucciego. Nota bene urodzonego w Pistoi, twórcy takich budowli jak kościół dell'Autostrada del Sole czy główny dworzec florencki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz