Wtorek, drugi po poniedziałku – jak by nie było jakaś chronologia obowiązuje.
Florencja – to zawsze dobry i słuszny kierunek.
Wstaliśmy rankiem, by jeszcze przed zarezerwowaną wizytą w Uffizi zdążyć coś skrobnąć ołówkiem. Śniadanie zjedliśmy w szczątkowej postaci, a potem pozwoliliśmy sobie na rozpustne cappuccino z cornetto i to u Paszkowskiego. Od razu dodam, że cena nie była rozpustna, gdyż nawet w tak nobliwej florenckiej kawiarni przy ladzie obowiązują ceny ustawowe, czyli zwykła espresso 0,90 €, cappuccino bodajże 1,10 €.
Na chwilę zajrzeliśmy do Kościoła Santa Maria Maggiore, by zobaczyć dzieło przypisywane pierwszemu znanemu z imienia i nazwiska artysty toskańskiemu XIII wieku Coppo di Marcovaldo. Jego uczniem był Cimabue a tego kolei Giotto. W Pistoi mamy jedno z nielicznych zachowanych jego dzieł, wyśmienty malowany krzyż. A w Santa Maria Maggiore jest coś jeszcze chyba bardziej niezwykłego i rzadko spotykanego, malowany relikwiarz. Be zwzględu na to czyjego jest autorstwa zadziwia rzadką formą. Tablica drewniana, częściowo płaskorzeźbiona w gipsie , w całości polichromowana.
Nie chcę tu się rozpisywać na jej temat, wynalazłam dużo informacj i o jej losach i restauracji. Może kiedyś innym razem pokuszę się na napisanie jakiegoś tłumaczenia na język polski.
Potem wraz z Aneczką przycupnęłyśmy przy Fontannie Neptuna na Piazza Della Signoria, każda znalazła sobie jakiś motywik i machała zawzięcie ołówkiem. A o wybór nie był trudno. Tylko czasu nie wystarczyło na dopieszczenie szczegółów, gdyż na 11:45 opiewała nasza rezerwacja do Uffizi.
Loggia dei Lanzi
Krzysztof, miast machania ołówkiem, operował aparatem śledząc "anegdotki" i wyszukując ładne detale:
Tym razem wielu zdjęć nie będzie, z racji oczywistej, od przedstawienia zawartości muzeów są albumy, nam należało tylko patrzeć. Aneczka poszła swoją drogą, a nasza wiodła najpierw ku tymczasowej wystawie poświęconej spadkobiercom Giotta. Ciekawe, bo pomysłodawcy ekspozycji chcieli udowodnić, że nieprawdą jest jakoby po śmierci znamienitego artysty powstała pustka i zaczęła się swoista dekadencja. Nas jednak nie przekonali. Widać było martwe naśladownictwo. Coraz bardziej wynaturzony styl. Choć, szczerze się przyznam, że gdyby nie porównywać tych dzieł z Giotto, to i tak wszystkie niemal wystawione prace z chęcią widziałabym na swoich ścianach. Tylko Giotto di Maestro Stefano, zwany Giottino wniósł według mnie coś absolutnie nowego, nie będąc jedynie naśladowcą mistrza. Jego postaci mają niezwykłe grymasy na twarzy. Opłakiwanie Chrystusa to nie tylko układ ciał i gestów to żywa mimika. Zmarszczone czoło, ściągnięte brwi, rumieniec na twarzy, prawie wściekłość na oprawców za zaistniałą sytuację, albo wręcz przeciwnie, zamyślenie, bladość i otępiały wzrok, to faktycznie godne malarstwo ucznia tak zacnego mistrza. Nie czuję się krytykiem ani historykiem sztuki, zapewne układający wystawę „L’Eredità di Giotto” wiedzieli, co robią. Z chęcią bym wróciła na tę wystawę jeszcze raz, ale niestety za późno ją zobaczyłam. Ze względu na wyjazd do Polski już nie zdążę do czasu jej zamknięcia. Pozostaje mi mieć nadzieję, że strona http://www.ereditadigiotto2008.it jeszcze trochę będzie funkcjonowała w internecie.
Nie chciałam zanieczyszczać sobie wrażeń, ale zaraz w sąsiadującej sali byli tzw. caravaggioniści na czele z ich mistrzem. Koniecznie musiałam sprawdzić, na ile wiernie udało mi się kiedyś skopiować „Głowę Meduzy”. Chyba wszelkie reprodukcje, którym się posłużyłam przy malowaniu pochodziły sprzed renowacji tej niezwykłej tarczy. Tutaj światło błyskało takimi niuansami, że pomarzyć tylko o skopiowaniu. A to odbicie na mokrych zębach, a to lśniące węże. Wróciłam do domu i popatrzyłam na matową nieudolną kopię i miałam ochotę wziąć ją ze sobą do Uffizi i poprawić wszystko na miejscu pod czujnym okiem pozbawionej głowy Meduzy.
Tymczasem lekko zgłodniałam, więc poszliśmy do baru w muzeum. Jeśli nie chcecie stracić tam fortuny, to kupujcie nie przy stoliku. Bodajże trzy lata temu zamówiłam rozrzutnie cappuccino, co kosztowało mnie „jedyne” 4,50€. Za miejsce i widok z konsumpcją się płaci.
Na szczęście tuż obok jest taras bez stolików i można na nim dowolnie sobie przebywać, z czego skrzętnie skorzystałam.
Aneczka mnie tu odnalazła i chwilę odpoczęła pomiędzy jednym zachwytem a drugim.
Krzysztof poszedł jednak jeszcze nawrócić się na Botticellego a ja hyc! Za ołówek i usiłowałam zmierzyć się z żabią perspektywą. Sukces żaden, ale szkic powstał.
Niestety z powodu śmierci parafianki, u której na szczęście Krzysztof zdążył być w niedzielę, nie mieliśmy już czasu na przyjęcie zaproszenia Aneczki na coś słodkiego we Florencji. Po drodze „tylko” wsunęliśmy lody. Polecam mandarynkowe. To moje odkrycie!
Przyuważyliśmy też dwie młode pary z Japonii. Chyba jakaś moda na zawieranie tu śłubów. Ciekawe, czemu nie biorą ich we własnych strojach tradycyjnych?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz