Od dawna mieliśmy zaproszenie do mojego licealnego kolegi franciszkanina. Miejsce docelowe: Sinalunga, gdzie przeprowadził się z Chianciano. Postanowiłam, że upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu.
Jadąc autostradą A1 zawsze mam ochotę zobaczyć miasteczka z niej widoczne, tak pięknie prezentują się na wzgórzach.
Jeden zjazd wcześniej, niż powinniśmy skręcamy więc na Monte San Savino, ale nie tam jedziemy. Może następnym razem? Mnie ciągnęło Lucignano malutkie miasteczko, które zachowało układ urbanistyczny średniowiecznej miejscowości obronnej położonej na wzgórzu.
Z góry przypomina fasolkę.
Już plan miasta pozwala przypuszczać gęstą zabudowę i piękne łuki w niekończącej się pierzei domów. Podejrzewam, że dzięki mało turystycznej porze roku i dnia, bez problemu znajdujemy parking nieopodal bramy z olbrzymią stemmą medycejską.
Ach! Czemuż zostawiliśmy psy w domu? Byłaby zabawa!
Potraktowaliśmy tę wyprawę jako rekonesans, więc nawet nie zaglądaliśmy do przewodnika, wstąpiliśmy, owszem, do muzeum, ale nie zwiedzaliśmy.
Powolutku szliśmy najpierw ulicą najbliższą obrysu miasta. Czasami zdarzył się prześwit, czasami wieża, następna brama, zaułek, loggia. Żeby przejść bliżej centrum trzeba znaleźć przejście między domami i wspiąć się wyżej.
Przyjechaliśmy około 14.00, więc uliczki hojnie darowały nam swoją przestrzeń. Powoli jednak z domów wynurzyli się mieszkańcy. Grupa chłopców bawiła się w jakże znanego i polskim dzieciom chowanego. W barach zaczął narastać gwar. Wystrojony dziadek o lasce szedł dołączyć do towarzystwa. A mały wąski samochód precyzyjnie wyjeżdżał z garażu położonego w niemal najwyższej, centralnej części Lucignano. Znam wiele powodów, którymi kierują się kierowcy przy zakupie auta, ale przez myśl mi nie przyszło, że nabywa też się auto pod możliwości garażu, bramy i uliczek.
Zachwyciły mnie schody wiodące do zamkniętego kościoła, cudowna harmonia sprawiająca wrażenie raczej plisowanej tkaniny niż rytmicznego układu kamienia.
Skoro już o budynkach mowa, to jeszcze niedaleko, bo wszystko tam jest niedaleko, pasiasty kościół z delikatnym, widzianym (co widać tylko z bliska) misternym portalem i pasiasty budynek mieszkalny. Zaczarował mnie żółty, bardzo zadbany dom. Już sobie wyobrażam, co się będzie działo przed nim od wiosny, jeśli nawet zimą witają domowników i gości donice, doniczki, doniczusie. Od razu chciałoby się w nim zamieszkać, "jedyne" (no bo nie pieniądze, hi hi hi) co mnie powstrzymuje, to społeczna klaustrofobia. Chyba jednak nie dla mnie takie mieszkanie człowiek na człowieku, rodzina na rodzinie. Wszyscy w miasteczku wiedzą, czy kichnęłam, albo się podrapałam w głowę. W końcu wiem, czemu za jednym z pierwszych pobytów w Sienie doznawałam swoistej psychicznej duszności. Co nie znaczy, że mnie te miejsca nie zachwycają i tak np rok bym z chęcią w nich pomieszkała. A może i dłużej?
Trudno powiedzieć, że coś było bardziej lub mniej zachwycające. Trudno nie było zwracać uwagi na detale, te większe i te zupełnie malutkie. Tabliczki ceramiczne ręcznie malowane, ażurowy lampion, kamienna stemma, czy też smok na flagi.
Skoro flagi to muszą się tu dobrze bawić, jakieś turnieje? Weszłam na stronę gminy i najbliższe, co odkryłam to projekcję filmu "Pianista" Polańskiego. Zaczęłam gmerać w kalendarzu imprez. Głównie muzykują, tańczą i jedzą. Ale, ale, co tam mają w maju? Szaleństwo. Takie małe Viarreggio, tylko zamiast papieru żywe kwiaty, no i formy mniejsze. Oprócz tego oczywiście żonglerzy flagami, parada historyczna. Trzeba to zapamiętać!
Wróćmy do zimowego Lucignano. Pokazałam już uliczki, domy i detale, brakuje wejść do domostw. O drzwiach w tym miasteczku można by napisać jakiś dobry kawałek poezji, gdyby... można to zrobić pędzlem. Na razie musimy zadowolić się obiektywem. Stanowczo wolę drewno niezasłonięte farbą, ale te zielenie nawet dają miły akcent barwny, chyba jedyny. Jakoś nie przypominam sobie innej barwy.
Prowadząc dalsze obserwacje nie można pominąć okien, kapliczek naśladujących okna albo się w nie wciskających. Zachwycają mnie resztki misternego ornamentu, ale też nie mogę przejść spokojnie koło topornych kamieni "krzyżujących" okna. Surowość i prostota do granic finezji. A za chwilę schodząc z centrum na wysokości oczy pojawiają się okna, których nigdy zdrowy rozum by tam nie szukał, takie poza porządkiem architektonicznym.
Zimno, wchodzimy jeszcze na kawę do baru obok bramy. Koniecznie muszę tu wrócić, chociażby po to, by zobaczyć ciekawie przycięta drzewa tuż przed miasteczkiem, gdy wszystkie odrosty znikną mistrzowsko przycięte.
Ale to nie koniec wyprawy. Jedziemy do Sinalungi. Mamy jeszcze czas do spotkania z moim kolegą, więc "sprawdzamy" samą Sinalungę. Kolejność zwiedzania powinna być odwrotna, trudno dorównać takiemu miasteczku jak Lucignano, ale zawsze jakieś perełki można znaleźć. Wspaniały kamienny otwór wrzutowy na listy. Poruszająca serce pamiątka z XIX wieku wmurowana przez Domenico Crestiniego w podziękowaniu za łaski, których doświadczył 18 grudnia 1863 roku. Fantastyczne uchwyty? kołatki? Dwie skrzynki na listy są chyba trochę nieśmiałe? Czy listonosz je znajdzie, gdy pnącze się rozrośnie? O łukach łączących budynki położone naprzeciw siebie nie muszę pisać? Są moim ulubionym elementem architektury.
Wędrując uliczkami starego miasta Sinalungi wypatrzyłam zabudowania, które podpowiadały nam cel naszej wyprawy - Sanktuarium Madonna del Rifugio. Ale o tym w następnym wpisie, bo już sił mi brakuje. Pół dnia siedzę nad tym wpisem.