sobota, 24 września 2011

POCZTÓWKI Z WAKACJI - W końcu turyści

A może byśmy gdzieś pojechali?
Właściwie to czemu nie, sporo już namalowałam, a szkoda nie wykorzystać tego, że jesteśmy dużo bliżej południowych krańców Toskanii.
Ta myśl od razu wytyczyła mi szlak. Od dawna marzyłam o sprawdzeniu, co też kryje nazwa Pitigliano. Nie da się tego sprawdzić podczas jednodniowej wycieczki mieszkając w Pistoi. To znaczy się da, ale to dość męczące, by oprócz zwiedzania, poświęcić 6 godzin na podróż? Może do Rzymu tak, ale do Pitigliano?
Teraz byliśmy "tylko" 100 minut od celu. 
Jechaliśmy, a ja się cały czas dziwiłam, jak rozległym regionem jest Toskania, jak zróżnicowanym krajobrazowo. Jakoś na początku człowiek widzi ją bardziej spójnie, a potem się dziwi, że jeden łańcuch górski porastają świerki, inny kasztany, że architektura tworzona z dostępnego w okolicy budulca zmienia swoje zabarwienie i potem po jej wyglądzie możemy z grubsza określić, gdzie się znajdujemy.
Pitigliano i okolice powstały na i z tufu wulkanicznego. Wydaje się, że to góra zrodziła domy, że wypiętrzyły się ze skały, a potem ktoś je ociosał do brył budynków.
Każdego przybywającego do miasta wita akwedukt zaprojektowany w XVI wieku przez Antonio da Sangallo Młodszego, rozbudowany za Habsurgów.
Stoi na skraju przepaści i jest tak imponujący, że skutecznie konkuruje z bramą, odciągając od niej moją uwagę.
Z punktu informacji turystycznej biorę plan miasta i ruszamy.
Zaczynamy od razu od Pałacu Orsinich i diecezjalnego muzeum.
Pogawędka z kasjerką uświadamia nam, że budowla w dalszym ciągu jest siedzibą biskupa diecezji Pitigliano, Sovany i Orbetello (ponoć terytorialnie największej we Włoszech). A że pałac olbrzymi, to spokojnie część pomieszczeń można było przeznaczyć na wystawę. Niestety z zakazem fotografowania. Za to z radością kluczenia po komnatach. Nie pomyślałam o zapiskach z oglądania eksponatów, niektórych bardzo ciekawych. Pod powiekami zostały rzeźby, jak np.misternie rzeźbione popiersie rycerza, czy figura jakiegoś biskupa, ze śmiesznie przytwierdzoną mitrą biskupią. Trudno jednak pisać, gdy i w internecie skąpo w fotografie. Zachęcam jednak do odwiedzenia tego muzeum, obejrzenia wielu ciekawie udekorowanych freskami sufitów, malutkiej biblioteki, czy sypialni. Zawsze lubiłam zakamarki, a w pałacu biskupim jest ich wielka obfitość - żer dla ciekawskiego nosa - pławiłam się więc w różnicach poziomów, w malutkich klatkach schodowych, w gorącu strychu z ukrytą w jego wnętrzu starą wieżą, w chłodzie i wilgoci małej tłoczarni oliwy w piwnicznych pomieszczeniach.
A gdzie w ogóle byliśmy.
Budowla powstała na murach starego klasztoru z IX wieku. Pierwsze duże przebudowy przeprowadzono w XIII wieku dla rodu Aldobrandeschi, którego ostatnia przedstawicielka wyszła za mąż za członka rodu Orsini, czyli po naszemu można by napisać, że jej mężem został Niedźwiedzi. A może nawet lepiej brzmiałoby Niedźwiedzki? Wspominam o tym, bo w Pitigliano w wielu miejscach zobaczymy niedźwiedzie akcenty. Wystarczy się tylko trochę rozejrzeć. Sztandarowy stał nieopodal katedry.
Choć bywają i lwy, nawet etruskie :)
Pałac Orsinich kryje jeszcze Muzeum Archeologiczne, które pominęliśmy zgodnie z zasadą "jedno muzeum na jeden dzień wystarczy".
Po zwiedzeniu muzeum przyszedł czas na spacer po Pitigliano. Słynny polski kawosz zniknął w głębinach jakiegoś baru, a ja przyjrzałam się fontannie Siedmiu Kranów "pożywiającej się" z akweduktu, ulokowanej na Piazza della Repubblica.
Tuż przed nią, na środku placu stoi druga, barokizująca, ale z XIX wieku, a dopiero w drodze powrotnej odkryłam, że na odległym skraju zbudowano jej siostrę bliźniaczkę.
A zaraz za nią przy wejściu na punkt widokowy powitał nas pomnik osła z wieśniakiem.
Zatrzymajmy się jeszcze na chwilę na Piazza Repubblica. Z "butkiem rybnym" jeszcze w życiu się nie spotkałam, rozumiem, że tu ciągle jeszcze działa handel obwoźny. Sama tak kupuję kwiaty, ale ta nazwa!
Część historyczna miasta jest bardzo charakterystyczna ze względu na średniowieczne upakowanie domów na szczycie wzgórza.  Każda piędź ziemi wykorzystana. Ciasno okrutnie. Trzy główne trakty dają początek niezliczonym zaułkom.
Na planie miasto wygląda jak liść z uliczkami niczym unerwienie.
http://www.carbonaio.net/Immagini/piantina%20pitigliano.jpg
A może bardziej głowę gada to przypomina?
To właśnie na jednej z tych uliczek przejechał rozpędzony i uchachany traktorzysta z cenną zawartością, która zapewne zamieni się w lokalne wino o nazwie Bianco di Pitigliano.
Smaku nie znam, nie spróbowałam.
W tak zwartej zabudowie trudno o place, jednym z nielicznych jest ten, przy którym stoi katedra. Przedziwna budowla, barokowa fasada, starsza przysadzista dzwonnica, a wewnątrz jakoś tak ponuro i mało reprezentacyjnie jak na główną świątynię diecezji przystało.
Trochę ukojenia przynosi kościół św. Rocha, usytuowany w widełkach dwóch ulic. Lepiej zawierzyć małemu ornamentowi romańskiemu z boku budynku i nie bacząc na dziwaczną fasadę wejść do środka, by zobaczyć prosty i zachwycający wystrój.
Od zaułku do zaułku i przyszła pora na obiad. Wymigaliśmy się od długiego oczekiwania i skorzystaliśmy z samoobsługowej jadłodajni umieszczonej przy Piazza Repubblica naprzeciw Palazzo Orsini. Mimo standardu wcale nie było źle, wręcz przeciwnie, smacznie i pożywnie.
Po obiedzie wymyśliliśmy sobie zwiedzenie części żydowskiej, bo Pitigliano było kiedyś ostoją dla tego narodu. Najpierw zajrzeliśmy do żydowskiej tłoczarni oliwy, koszernej, cokolwiek miałoby to oznaczać. Zaraz obok niej było otwarte wejście do domu. Raczej nieużytkowanego obecnie, ale też i nie jakiegoś zabytkowego, sądząc po wyposażeniu kuchni. Niestety kontakty nie dostarczały światła i tylko przy użyciu lampy błyskowej odkryliśmy położone niżej, wykute w skale pomieszczenia, które odstraszały odgłosem kapiącej wody.
I tłoczarnia i dom są chyba cały czas dostępne, przez co zwiodły nas bardzo, że i tak będzie z gettem oraz synagogą. A tu nic z tego! Katoliku pamiętaj, sobota to dzień wolny dla Żydów! A myśmy właśnie w sobotę wymyślili wycieczkę do Pitigliano. No ładnie! Cmentarza widocznego w oddali też już nie próbowaliśmy odwiedzić, niech mają spokój zmarli choć jeden dzień w tygodniu.
Za to spokoju nie miały z nami koty. Cudnie reprezentowały miasto.
Miłe akcenty barwne w dość ciemnym tufie dodawały lekkości przyciężkiemu odbiorowi ogółu.
Przyznam, że czułam jakiś niedosyt samym Pitigliano. Po lekturze przewodników miałam wrażenie jakiejś większej jego atrakcyjności. Niby ciekawe, ale jakieś "ale" właśnie pozostało.
Namówiłam więc Krzysztofa na pobliską Sovanę, bo widziałam przyjemne zdjęcia na pocztówkach.
I to był strzał w dziesiątkę, jak haust świeżego powietrza po lekkim podduszeniu. Sovana także jest tufowym miasteczkiem, mieścinką, kruszynką, cukiereczkiem. Roztkliwiłam się zupełnie.Czy już domyślacie się, dlaczego?
Droga z parkingu wyprowadziła nas wprost na główną Piazza del Pretorio.
Wprost z niej wchodzi się do kościoła Santa Maria Maggiore.
Hulaj duszo romańska! Cyborium  prowadzi ją do źródeł, do czasów, gdy romanizm dopiero się wykluwał. Proste, toporne z delikatną ornamentyką.
Jakże odmienne w charakterze od słynnej konfesji Berniniego z Rzymu, obydwa obiekty miały za zadanie stworzyć baldachim nad ołtarzem. Chyba wolę ten niepozorny, kamienny. Siłą odrywam się od niego, by rozejrzeć się po kościele, wspaniałych freskach i rzeźbach.
Jedna z rzeźb portretuje najsłynniejszego mieszkańca Sovany - Hildebranda Aldobrandeschi, który został papieżem i przyjął imię Grzegorza VII.
W kościele akurat trwały przygotowania dekoracji ślubnych, warto podejrzeć, nigdy nie wiadomo, czy to mi się nie przyda :)
Zaglądamy do punktu informacji turystycznej prowadzonego przez Brytyjczyka, ale ładnie mówiącego po włosku. Na pocztówkach spostrzegam stanowcze różnice między wnętrzem dopiero co zobaczonym, a tym na fotografii. Pytam się więc pana, gdzie mogę je zobaczyć. Okazuje się, że w Sovanie jest jeszcze katedra! Ale gdzie? Przedziwne ułożenie na skraju miasteczka grozi ominięciem niezwykłego miejsca. A strata byłaby to ogromna nie zobaczyć romańskiej, a jakże!, świątyni.
Budowla została dziwnie zabudowana dodatkami, że nie ma w niej głównego wejścia, za takie może robić boczne wyróżnione białym chyba trawertynowym ornamentem.
Gdy przymierzam się z obiektywem do detali i ogółu,  babcia siedząca na schodach i wsparta na kuli prosi bawiących się tam chłopców, by zrobili mi miejsce. Chłopcy z widocznym defektem słuchu wywołanym dobrą zabawą ani myślą posłuchać babci. Kobieta zaczyna podnosić głos i ostrzegawczo krzyczy, by nie wiedli jej na pokuszenie (ale co to ma oznaczać?). Ci jakoś nie wystraszyli się. Przecież mogłam odejść i wracając zrobić zdjęcia, ale stałam jak zahipnotyzowana obserwując rozwój akcji. Babcia, mocno już rozjuszona nieposłuszeństwem wnuków i ich koleżków, wstała i zaczęła okładać chłopaków kulą. Działalność jej przyniosła pożądany skutek, portal opustoszał, a ja zdębiała podziękowałam pani za przysługę, z lekka obawiając się okrutnej zemsty ofiar jej gniewu.
Wynikiem tej historii straciłam z oczu Krzysztofa i nie wiedziałam, czy wykupił bilet dla mnie, czy sama mam sobie go nabyć. Obsługujący pan chyba nie do końca rozumiał moje rozterki, wyszłam więc na zewnątrz i pytałam się stojącej tam kobiety, czy widziała wchodzącego mężczyznę tak i tak wyglądającego. A wszedł, i owszem. Tylko okazało się, że wejście jest bezpłatne, a sklepik to zupełnie inna historia. Jednak bardzo zachęcam do zrobienia w nim jakiegoś zakupu, gdyż prowadzony jest przez wolontariuszy opiekujących się katedrą. Gdyby nie oni, świątynia popadłaby w ruinę i zapomnienie. Dzięki zarobionym pieniądzom można się pławić w romańskich rarytasach. Kupiliśmy płyty ze śpiewami gregoriańskimi, a sprzedający rozpłynął się w podziękowaniach.
Katedra.
Co tu pisać? Słów mi zabrakło, buzię otworzyłam i Boga błogosławiłam, że coś mnie ciągnęło do Sovany. Który to Anioł Stróż? Chyba średniowieczny tak mnie poprowadził.
Gdybym miała stworzyć listę przebojów tego miejsca to bezapelacyjnie wygrałby kapitel ze sceną grzechu pierworodnego. Tak pokraczny, że aż cudny.
Pisząc te słowa już się biję w piersi, bo przecież całe wnętrze świątyni to jeden wielki przebój.
Na co się więc zdecydować? Skazana jestem na porażkę, wszystko mnie zachwyca, wszystko zatrzymuje na długie chwile, i krypta i chrzcielnica, i światło.
Trudno było opuścić potężne mury katedry.
Zaraz po drugiej stronie ulicy, która prowadzi do katedry, widać niezwykły ogród.
Aż chciałoby się w nim usiąść i zastanowić nad tym, ile piękna może człowiek wytrzymać?
Wracamy jednak na główny plac bo chcę podpatrzeć przyjazd Panny Młodej. Obok mnie przysiedli gapie i komentują kreacje. A ta od takiego, a tamta od innego projektanta. Ludzie! Skąd Wy to wiecie?
Młoda tak długo siedziała w aucie, aż niemal wszyscy goście weszli do środka i mogła spektakularnie im się objawić.
Tak się zapatrzyłam na przyjazd bohaterki uroczystości, że znowu straciłam Krzysztofa z oczu. Tym razem prościej było go znaleźć, bo wszedł do enoteki położonej tuż koło kościoła. Gdy go wypatrzyłam degustacja trwała już w najlepsze, ale nie tylko degustacja, bo i rozmowa po polsku z bardzo miłą panią Beatą, którą pozdrawiam bardzo serdecznie. Trudno byłoby wyjść bez zakupu wina, a że dobre było, to przyjemne z przyjemnym połączyliśmy i z winem Ripa do domu wróciliśmy.
To jeszcze nie koniec atrakcji Sovany, bo i kościołów w niej więcej, a na drugim krańcu ulokowała się forteca.
Wszystko pozostałe jednak tylko wzrokiem omietliśmy, gdyż należało wracać do smoków cały dzień w obcym domu z wytęsknieniem czekających.

9 komentarzy:

  1. Piękne zdjęcia, szczególnie ten pierwszy kolaż z mnóstwem zaułków. Wspaniała wycieczka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pieknie oglada sie Toskanie Pani oczami ,szybkosc zamieszczania relacji imponujaca Pozdrawiam Bolena

    OdpowiedzUsuń
  3. Miło przypomnieć ubiegłoroczną wycieczkę do tych samych miejsc.Sama rozkosz Małgosiu.
    Grażyna N. Warmiankaa

    OdpowiedzUsuń
  4. Pani Boleno, a ja ubolewam nad brakiem czasu, mam mnóstwo pomysłów i zaległych wpisów :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Sovana została wpisana na moją listę, jestem urzeczona surowym pięknem romańskiej świątyni. Chyba tez coś mam z tej duszy, hi hi...
    Jesteś Małgosiu nieoceniona w wynajdowaniu i udostępnianiu nam takich pereł.
    Eugenia

    OdpowiedzUsuń
  6. I jak Cię nie kochać Małgosiu?!
    Z zachwytem przeczytałam i raz i drugi i trzeci...

    OdpowiedzUsuń
  7. Ale ten misiek, to taki bezwstydny więcej jest :]

    T.B.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ożesz! Nie przyuważyłam, hi hi hi. Pewnie jakaś aberracja soczewki w aparacie :)

    Ula, jedni kochają, inni się zniesmaczają, jak Pani w komentarzach do poprzedniego wpisu. Ot! Życie. Na szczęście odnoszę wrażenie, że takich jak Ty jest stanowczo więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Pitigliano. Na mur wpisuję na listę "must go"! I koniecznie nie w szabat :) Chciałabym zobaczyć większość miejsc, które tak pięknie pani opisuje. A robaczywe cudze myśli proszę wycinać bez litości - ludzie z chorą wyobraźnią muszą mieć paskudne życie i próbują się tym, co mają, podzielić z innymi. Nie brałabym ;)
    Pozdrawiam, Aldona

    OdpowiedzUsuń