niedziela, 16 września 2007

PRACOWNIANO - TOWARZYSKO

No i przyszły no i wyszły a ja chyba sobie bicz ukręciłam, bo tak im się spodobało, że chciałyby jeszcze.
No! Może ewentualnie pomyślimy w okolicach Bożego Narodzenia nad jakąś nieskomplikowaną bombką. Zyskałam jeszcze jednego chętnego na zajęcia, ale temu to nie odmówię - Krzysztofowi tak się spodobało, że już zaczął dziergać okładkę do kościelnej księgi bierzmowanych. Wczoraj niestety musiał być tylko tłumaczem. A i tak w końcu zostałam sam na sam z Włoszkami, bo przyszli ludzie na przygotowanie do chrztu. Od razu miałam też chętne do zakupu moich prac, ale z tym to poczekamy, muszę się zorientować, co do cen  i usankcjonowania prawnego sprzedaży. Zaczęłam w końcu robić swoje prace, na razie jest to decoupage; powoli, powoli, niech się paluszki rozruszają.
Dzisiaj niedziela w „laboratorio”, oczywiście najpierw ja jedna, Krzysztof trzy msze, potem obiad u chorej na raka R. Na prezencik ulałam i wyszykowałam świecę.
Obiad przepyszny i taki lekki. Pychotka crostini (wątróbkowe i warzywne z majonezem), prosciuto, i salami. Tak jak nie przepadam za ich tzw. wędlinami tak te mi bardzo podpasowały. Na pierwsze danie pasta carbonara (czyli na gorący ugotowany makaron wrzucony smażony boczek i jajko, które jeszcze się spokojnie zetnie), a na drugie cieniuśkie podgotowywane plastry schabu i do tego zielenina. Sałata i … waleriana (!!!) delikatnie przyprawiona. No przepychotka! A na deser jakiś krem oparty o ubijanie jajek na parze, do tego dodany serek mascarpone i to wymieszane z kawałkami tzw. chleba hiszpańskiego, czegoś ciut stojącego obok naszego piernika. Gospodyni woli przygotowywać taki deser w zamian za tiramisu, bo bardzo boi się surowych jajek, po których kiedyś zapadła na żółtaczkę. Trzeba będzie to przemyśleć. O winie chyba już nie mam co pisać? Miło się rozmawiało, zwłaszcza że obydwie miały rzadką umiejętność u Włochów słuchania a nie tylko gadania, no i miały jeszcze coś do powiedzenia. Ciekawe były opowieści R. o pracy w jedynym w okolicy Mc. Donaldzie i ludziach jedzących tam codziennie posiłki. Tfuj! Zadziwiające jest, że nie tylko emigranci tam trafiają, ale i Włosi, o których mamy mniemanie, że raczej ruch „Slow Food” bardziej by im odpowiadał,  niż mało ciekawe i w mało ciekawym miejscu „fast foody”.
A popołudnie to już tylko raj zasiedzenia w pracowni. Żadnej wycieczki, tylko ciepełko poddasza, czasami powiew powietrza odświeżonego przelotnym deszczykiem. Ach!

Brak komentarzy: