Tak jak zapowiadałam, wycieczka się odbyła. Do Sieny, a właściwie głównym celem była katedra, a jeszcze szczegółowiej to jej posadzki odkrywane jeden miesiąc w roku dla oczu zwiedzających. Oj! Warto było pojechać, żeby zobaczyć kamienne dywany. Mozaika, inkrustacje i sgraffito, nade wszystko to ostatnie zadziwia co raz szerzej otwierające się oczy. Dobrze, że mam ograniczone możliwości powiek. Nie rozumiem, pojąć nie mogę, rozum tracę, by przyswoić mrówczą pracę kamieniarzy odzwierciedlających w twardym tworzywie wizję artystów. Tych „obrazów” posadzka katedry sieneńskiej pomieściła 40 sztuk. Część w słabej kondycji a część jak by świeżo oddana do oglądu. Najstarsze powstały ok. XIV wieku, najmłodsze „tylko” XVII.
Porażające sceny, nieprawdaż? A co dopiero powiedzieć o rzezi niewiniątek?
Niektóre maleństwa wyglądały, jak by tylko sen je dotknął a nie miecz. Nie wszystkie sceny oczywiście były tak okrutne. Za to wszystkie były okrutnie piękne!
Większość zwiedzających widać ewidentnie nastawiona na posadzki. Mało kto podnosi głowę, by ogarnąć katedrę w całości. A przecież już na wejściu rzuciła się na mnie elewacja powstała na przestrzeni paru wieków, poczynając od XIII. Ona rzuca się niemal dosłownie, bo te wszystkie żygacze, postaci rwące się do lotu jakoby rzucały się do biegu. Przyszło mi a myśl, że one jakieś mało rozmodlone, rwą się jak najdalej od kościoła, tylko je mur zatrzymał i tak zastygły do naszych czasów. A może średniowieczni i renesansowi artyści upatrywali w tych tworach uosobień diabła? To by mnie mniej dziwiło to przemożne „od”.
Zastanawiam się, ile napisać o katedrze, żeby to nie zrobił się skrypt z paru przewodników. Pasiastość wszędobylska?
Dwie rzeźby młodego Michała Anioła?
I nie dziwota, jak tu się oprzeć chęci powąchania, czy malarz miniaturzysta nie pozostawił może jeszcze zapachu, bo tyle tu z niego zostało, że i jakaś drobna woń by nie zaszkodziła. Księgi olbrzymie (grubo ponad metr szerokości, gdy rozłożone) wymagały wielkiego pulpitu. Znaleźliśmy takowy za głównym ołtarzem.
Zaszaleliśmy ze zwiedzaniem i poszliśmy do Muzeum Katedralnego. A tam w nim… na kolana! „Maesta” Duccia. Zdjęć brak, zakaz fotografowania. Ale jak by ktoś chciał zobaczyć, co budzi moje słuszne omdlenie, to polecam stronkę http://www.abcgallery.com/D/duccio/maesta.html
Kiedyś obraz ołtarzowy z katedry dumnie niesiony w procesji przez całe miasto. Sieneńczycy czuli od razu z dziełem jakiego formatu mają do czynienia. Chyba też bym pognała w takiej procesji, mimo że nie przepadam za tą formą liturgiczną. Ciekawe wrażenie robi parę rzędów krzeseł ustawionych przed awersem i rewersem. Niemal jak w małym kinie, ale też i dzieje się więcej na tych tablicach niż na jednym filmie, zwłaszcza polskim, bo to w nim „panie nic się nie dzieje”. Muzeum warte zwiedzenia nie tylko ze względu na Duccio, ale i, na przykład, oryginalne rzeźby z elewacji katedralnej. Zasmucił mnie za to i zniesmaczył widok relikwiarzy. Jakieś to nie miejsce dla nich w muzeach. Człowiek namęczył się w dawnych wiekach, zginął w obronie tego, w co wierzył a tutaj ludzie spoglądają sensacyjnie przez szybkę na jego szczątki, i nie budzi się w nich chęć chociażby modlitewnego westchnienia. Jarmarczno-muzealne sztuczki!
Atrakcją widokową muzeum jest „Panorama”. Otóż muzeum mieści się w budynku wypełniającym część głównej nawy z zaplanowanej i nigdy nie ukończonej jeszcze większej świątyni. Obecna katedra miała stanowić poprzeczną nawę.
Wchodząc na samą górę znajdujemy się na szczycie niedokończonej nawy głównej. W głowie się kręci od tej wysokości, głowa się kręci od tej panoramiczności – naokoło dachy w jednakowej niemalże barwie. Dumnie stercząca wieża przy Palazzo Publico na Piazza Il Campo wyznacza kierunki i pokazuje, gdzie mamy pójść na zakończenie wycieczki.
Ale jeszcze po drodze Krypta i Baptysterium mieszczące się na tyłach obecnej katedry. W pierwszym pomieszczeniu widać jak poradzono sobie z wielkim obniżeniem terenu na tyłach katedry. Ponieważ dżuma i wady konstrukcyjne zmusiły Sieneńczyków do pozostania przy pierwszej bryle katedry musiano wyburzyć zagrażające ludziom fragmenty z przerwanej budowli i dokończyć zamysły pierwotne. Krypta zawiera więc dziwnie pourywane fragmenty fresków, zamurowane wymogami architektonicznymi, pokazuje też nam z jak wielkim spadkiem terenu mamy do czynienia.
Baptysterium zdumiewa już samym położeniem, nie jest osobnym budynkiem jak te słynne we Florencji, Pizie czy nawet śliczne tu lokalne pistojskie. Jest to przyrośnięta z tyłu katedry budowla o rzucie prostokątnym, ale jej szerokość jest większa od długości i na niewiele zdadzą się dwa wielkie filary we wnętrzu mające sprawić wrażenie podziału na trzy nawy. Wzrok wchodzącego od razu przykuwa, jak przystało na baptysterium, chrzcielnica.
Baptysterium zdumiewa już samym położeniem, nie jest osobnym budynkiem jak te słynne we Florencji, Pizie czy nawet śliczne tu lokalne pistojskie. Jest to przyrośnięta z tyłu katedry budowla o rzucie prostokątnym, ale jej szerokość jest większa od długości i na niewiele zdadzą się dwa wielkie filary we wnętrzu mające sprawić wrażenie podziału na trzy nawy. Wzrok wchodzącego od razu przykuwa, jak przystało na baptysterium, chrzcielnica.
Nazwana słusznie „antologią” rzeźby wczesnego renesansu. Boć i niezły to przegląd w płytach reliefowych na ścianach chrzcielnicy. No dobra wystarczy tego zwiedzania, ile może przyswoić człowiek w ciągu jednego dnia? Zdaję sobie sprawę i wiem z przewodników, że zobaczyłam niewielką część skarbów Sieny. Był to drugi mój w niej pobyt. Pierwszy szybciutki po drodze z Rzymu do Pistoi nie zapowiadał w niczym tego, że kiedyś powrócę by zobaczyć głównie posadzki, wtedy niewidziane, i że zapewne nie będzie to ostatnia wizyta w tym mieście. Wszak to tylko godzina drogi z domu. Wycieczkę zakończyliśmy na Il Campo, muszlowym placu wywołującym we mnie ambiwalentne odczucia. Bo i zachwycająca jest jego naturalna amfiteatralność i cudownie jest usiąść bezpośrednio na kamieniach pokrywających plac i zjeść przepyszne lody. Może spowodowało to światło zmierzchu i pozamykane okna, że miałam wrażenie przebywania wśród ruder najbardziej ohydnej dzielnicy miasta. Budynki wydały się być wymarłe, tylko niektóre okna i balkony pozwalały się domyśleć tętniącego za okiennicami życia.
W ogóle to na koniec poczułam się niemal klaustrofobicznie. Człowiek na człowieku, mieszkanie na mieszkaniu, dom w dom. Cały czas budynki, ani chwili oddechu na prześwit a o skwerze zielonym pomarzyć tylko. Wiem, wiem, nie cała Siena taka, ale jakoś bardzo pobłogosławiłam fakt, że mieszkam w domu z dalekim od doskonałości ogrodem.
Żeby nie było, żem marudna, wybredna i niezadowolona, to na koniec parę perełek z miasta wilczycy:
No i oczywiście ja tam wrócę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz