Pojawiło się słońce! W końcu, ale żeby nie było za łatwo to przypałętał się za nim scirocco, wiatr z Afryki lub Półwyspu Arabskiego. Dobrze choć że nie przytargał zimna, gdy więc się uspokoił, spacer z psami był czystą ciepłą 20 stopniową przyjemnością. Spacerowałam z Anią, która najpierw zjadła z nami obiad a potem pobierała ode mnie teoretyczno-praktyczną lekcję o farbach olejnych i akrylowych. Ale się nagadałam! Gardło rozbolało mnie jak za "starych czasów" uczenia w szkole. Czas umilał nam sernik, tym razem upieczony z mascarpone i dodatkami w postaci surowego ananasa oraz rodzynek. Chyba przejdę na ten ser, masa wyszła niesamowicie gładka i aksamitna.
A jeśli już o ananasie mowa, to jego część ostatnio zrobiłam w lekkiej zalewie z maraschino i soku z cytryny. O tym likierze powiedziała mi Franka, w ten sposób przygotowująca truskawki. Likier, gdy tylko byłam w sklepie na stoisku alkoholowym, czem prędzej nabyłam drogą kupna. A przy trunkach znalazłam się w celu zakupu spirytusu do zrobienia własnego kremu limoncello, z cytryn podarowanych nam przez Paulę. Teraz "tylko" poczekać miesiąc i będziemy "żłopać" płynne ptasie mleczko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz