wtorek, 20 września 2011

POCZTÓWKI Z WAKACJI - Rzecz o obiadach i miejscach

Założenie było proste: Nie gotuję obiadów na urlopie. Udało się niemal zupełnie je zrealizować, jeśli raz popełniłam makaron z sosem pomidorowym, to dlatego, że to trwa krócej niż gdzieś się wybrać, a coś nie mogłam oderwać się tego dnia od pędzli. Poza tym żal mi było marnować jedzenie, przywieźliśmy własne pomidory, a okazało się, że w spiżarce i w ogrodzie czekało pełno miejscowych. Nagotowałam więc gar ziołowego sosu, który potem moja znajoma zapasteryzowała. Nie chciałam mocno grzebać po domostwie i nie znalazłam słoików. Ale to było w drugiej części pobytu.
Pierwsze dwa dni zajadaliśmy się prosiakiem upieczonym w całości, który został sporo niedojedzony przez gości naszych znajomych zaatakowanych chyba grypą jelitową. Nas taka nie nie nawiedziła, więc rozkoszowaliśmy się pysznym mięsem i rewelacyjnymi winami, z kolei pozostawionymi nam po wizycie na degustacji. Ale o winie napiszę osobno.
Te fakty ograniczyły nam liczbę dni do wykorzystania na turystykę gastronomiczną po najbliższej okolicy. Okazało się, że niewiele mieliśmy do wyboru.
Polecane nam przez gospodarzy miejsce z jakichś rodzinnych przyczyn przez kilka dni serwowało jedynie kolacje. Wyruszyliśmy więc do kuszącej z odległego wzgórza Civitelli. Co tu napisać? Ani miasto interesujące, ani obiad powalający. Dużym plusem było bezproblemowe wejście z psami do wnętrz, gdyż po nocnej ulewie wszystko na zewnątrz było zmoczone. Uwierzcie mi, że trudno było mi o kilka miłych akcentów. Po dokonaniu selekcji zdecydowałam się pokazać te cztery, na których można było zawiesić oko.

Zaskakująco brzydka i zaniedbana Civitella nie zachęcała nawet do spaceru. To naprawdę wielka rzadkość w Toskanii.
Krzysztof wyruszył na poszukiwania Mszy św. w dni powszednie, a przy okazji wypatrywał innych lokali, które "uratowałyby" mnie przed gotowaniem. Wynikiem tych poszukiwań następnego dnia wyruszyliśmy do Pari. Jakaż ulga!
Perełeczka urocza, aż się chce patrzeć i patrzeć. Głód zaprowadził nas do lokalu o przedziwnej nazwie  "Etruska i Grek".
Byłam już uprzedzona przez Krzysztofa, który podczas rekonesansu wstąpił tam na kawę, że trafię na pana, z którego "trudniej wydusić uśmiech, niż pierdnięcie ze zdechłego osła" (że tak zacytuję za pewnym znajomym).  Postawiłam więc sobie za punkt honoru zmienić ten stan. Zaczęłam bardzo dobrze, jakoś pomyliłam literki i zamiast przeczytać "my" (NOI), wolitywnie chyba zobaczyłam "nie" (NON), przez co treść pewnej wywieszki na drzwiach brzmiała dla mnie "nie musimy zostawać na zewnątrz" zamiast "musimy zostać na zewnątrz".  A że na dworze panował upał, Krzysztof uległ mojej sugestii i otworzył drzwi i wskazując na psy spytał, czy możemy schronić się wewnątrz. Reakcja pana oględnie mówiąc nie należała do sympatycznych. No to jestem już bliska wywołania uśmiechu. Na razie tylko na naszych twarzach.
Bawiliśmy się setnie sytuacją, szczerze chwaliliśmy faktycznie pyszne jadło, ale marne nasze zachody. Jakiś cień wygięcia ust do góry spostrzegłam jedynie kątem oka podczas wychodzenia.
Szkoda jednak nie wspomnieć o jedzeniu, które zamówiliśmy z tablicy zapisanej kredą, bez cen (znaczy że bezcenne jadło?), a nie z menu. Spodziewać się należało świeżych potraw. I tak było! Krzysztof zamówił sobie na przystawkę deskę wędlin, a potem coś niebywałego - carpaccio z borowików. W miejsce cienkich plastrów surowej wołowiny pojawiły się właśnie grzyby. Podobno wraz z rukolą i parmezanem, polane oliwą były pyszne. Podobno, bo ja na grzyby to niechętna jestem.
Bezpiecznie poprosiłam o sałatkę z kaszą oraz o tortelli, takie olbrzymie tortellini. Moje były nadziewane kurczakiem i polane klasycznie masłem z szałwią.
Przebojem jednak w taki upał okazał się deser. Obydwoje zamówiliśmy panna cotta, Krzysztof klasycznie - z owocami leśnymi, a ja ...miętową! Niebywały smak, orzeźwiający, delikatny. No, i ta barwa!
Tak posileni mieliśmy siły na spacer po Pari. Miód na serce.
I okna i drzwi.
I bliskie memu sercu dachówki, już wiecie, dlaczego :)
I staruszka siedząca na środku drogi.
I suszące się papryki.
I całokształt.
Następnego dnia w jednym lokalu pod Paganico odmówiono nam wejścia z psami, poszliśmy za ciosem i pojechaliśmy do Casale di Pari, maleńkiej osady położonej chyba z kilometr przed Pari. Aby znaleźć wyszynk, należy kierować się jedynie markizą zwieszoną nad wejściem. Żaden napis nie informuje o przeznaczeniu lokalu.
Na drzwiach wewnątrz (a może na zewnątrz też?) przyczepiono jakąś kartkę, ale kto by się wczytywał, co jest na niej napisane. Prawdopodobnie było to menu, ale Rosella, do której należy osteria, sama najlepiej doradzi, co wybrać. Było smacznie i domowo, sielsko. No i psy wpuszczono do środka!
Samo Casale jest sympatyczne, spokojne i trudno w nim o turystów.
Niektóre samochody mają tam ciężki, a raczej wąski żywot.
W końcu doczekaliśmy się, że polecone nam miejsce "La Taverna di Campagna" otworzyło swoje podwoje także w porze obiadowej. Jak dobrze! Jak pysznie! Jak świeżo i wyśmienicie! Tym razem bez przystawek z odwagą zaatakowaliśmy dwa dania. Rewelacyjne tortelli nadziewane ricottą i szpinakiem, polane masłem z szałwią. A na drugie zgrillowane żeberka wieprzowe. Wszystko dopiero co przygotowane. I jeszcze pyszne creme caramel (Krzysztof) oraz tiramisu (dawno nie jadłam) - mniam! A do tego dobre wino, którego producentem jest właściciel restauracji. Zaraz po obiedzie zajrzeliśmy do ich enoteki.
Czy jeśli czwarty raz po jedzeniu zwiedza się najbliższe okolice wyszynku, to można nazwać to tradycją? No to tradycyjnie zwiedziliśmy pobliskie Borgo Monte Antico. "Zwiedziliśmy" to za duże słowo na tak małe borgo. Należałoby raczej napisać "przeszliśmy się" po osadzie.
W samej nazwie "borgo" mamy wskazówkę na powiązania z zamkiem. Szumnie powiedziane, ale faktycznie jest i castello.
Obecnie wykorzystywane jako hotel z basenem. Oj! Marzyła mi się kąpiel, bo skwar był dość okrutny, ale wstęp tylko dla hotelowych gości. To ja jednak wolę domek moich znajomych.
Tak cudownie skończyły się nasze poszukiwania okolicznych wyszynków, ale to nie koniec wędrówek i pocztówek. Poczekajcie, poczta na całym świecie taka sama, więc zapewne jeszcze coś dojdzie :)

7 komentarzy:

  1. będę często blog odwiedzała jak mogę piękne fotki są aż miło sobie popatrzeć

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj,jak cudownie! Uwielbiam takie zdjęcia!
    A miętowa panna cotta brzmi wspaniale!:)
    Pozdrowienia:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytam, oblizuję się. Wszystko takie piękne a takie odległe..

    OdpowiedzUsuń
  4. Ano miętowa rządzi! Cudownie chłodna we wrażeniach smakowych.

    OdpowiedzUsuń
  5. śliczne zdjęcia pozdrawiam jesiennie

    OdpowiedzUsuń
  6. litości nie masz nad nami ?!:)
    Jakaż to tortura zajadać się na oczach 'głodnego'?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Jurku, przepraszam, zapomniałam napisać w nagłówku bloga: "czytać najedzonym" :)

    OdpowiedzUsuń