O tym w następnych wpisach, jako i o latawcach, czyli trójce świątecznych włóczykijów.
Dzisiaj o dmuchawcach.
Zacznijmy jednak po bożemu od dekoracji kościoła.
Właściwie niewiele nowego, utrwala się przywrócona tradycja przynoszenia własnych kwiatów, by w swoisty sposób je pobłogosławić obecnością przy ołtarzu. Część osób zostawia kwiaty do parafialnego ogrodu. Jest też pewna ekipa sąsiedzka, która każdego rokurobi zrzutkę pieniężna, za którą nakupiłam kwiatów, które potem też powędrują do ogrodu.
Tym razem za ułożenie odpowiadały trzy nasze parafianki, ja nieznacznie tylko im pomogłam. Moim udziałem były, jak zwykle świece. Zainspirowały mnie anioły spotkane u Grobu Pańskiego. W San Pantaleo także dwa głosiły wieść o Zmartwychwstaniu.
A w domu?
Tak się rozgrzałam robieniem na drutach na Boże Narodzenie, że przy drutach pozostałam. Były to długie druty z kłębka, ciekawe tworzywo. Zawsze lubiłam zwłaszcza te rdzawe druciki, więc się nieźle nagłowiłam lingwistycznie, zanim dowiedziałam jak się nazywają po włosku. Otóż najbardziej odpowiednim drutem był żelazny "gotowany", inaczej żelazny drut stolarza, lub do montażu. Przydawały się i cieńsze druciki, te, zazwyczaj były ołowiane, lub nawet stalowe, niestety, nierdzewne.
I tak oto doszło do domowych dekoracji na Wielkanoc 2015.
Aaaa, zanim do nich doszło, to wylądowałam na pogotowiu, bo pewnego razu rdzawy drucik sprężynując wpadł mi z wielkim impetem do ucha. Myślałam, że nic się nie stało, sprawdziłam wacikiem, czy nie leci krew. Wszystko wydawało się w porządku, tylko po 24 godzinach coś mnie za bardzo zaczynało boleć. A że było około 23, więc jedynym ratunkiem było pogotowie. Dostałam zastrzyk przeciwtężcowy, antybiotyki i lekarstwo do płukania ucha, bo okazało się, że zalegało w nim trochę krwi. Jak widzicie, dekorowanie domu może być niebezpieczne. Dobrze, że na nosie mam okulary, przynajmniej oczom nic nie grozi.
Za to przyjemność wielka z zakręcania, plecenia, wywijania, czasami wręcz rysowania drucikami.
Dodatkowo musiały pojawić się żywe kwiaty, oliwne wianki i wianuszki oraz przywiezione wydmuszki gęsie (pamiętacie "puste jaja pewnego ptaka?").
Z tradycją zaszła u nas pewna zmiana. Nie było kiedy usiąść do uroczystego śniadania. Wyszło to nam na dobre, gdyż śniadania były szybkie i skromne, bo żarłoki z nas żadne. A na obiad zawsze to jednak człowiek ciut więcej pochłonie, nawet żurek, który w moim domu nie był nigdy jadany na śniadanie. W tym roku wymarzył mi się żurek w chlebku, co udało mi się zrealizować. Chlebki na zakwasie, za to bagietki drożdżowe, jeszcze ciepłe. Wykorzystałam też zwykłą gazetkę z programem przywiezioną przez Tatę, w której wyszukałam przepis na pasztet, choć może to raczej pieczeń? Nazwa nieważna, było smacznie :)
Już dość tego gadania! Zapraszam do wielkanocnego San Pantaleo:
Jesteś drucikową królową sztuk !
OdpowiedzUsuńMuszę sobie jeszcze koronę upleść, w takim razie :)
UsuńRewelacyjna dekoracja
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńCoz....juz wszystko napisano.... wiec tylko ...podziwiam.irena z Poznania
OdpowiedzUsuńZa podziw też dziękuję :)
UsuńMoje ulubione to "dmuchawce" (szczególnie jednej), są zjawiskowo lekkie ... Oczywiście koguciki, kurki i inne kwoczki są równie urocze. A wianek na drzwiach z kaczych jaj i gałązek oliwnych przy najbliższej okazji zabiorę :) Że nie wspomnę o domowym żurku ... Wyborna uczta dla oczu i ciała !
OdpowiedzUsuńTy się ciesz chociaż z żurku!
UsuńMałgosiu jesteś mistrzynią dekoracji!!
OdpowiedzUsuńDziękuję, Aniu :)
UsuńPozdrawiam już poświątecznie :)
OdpowiedzUsuńNicko
Pozdrawiam i ja :)
UsuńPięknie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
Usuń