sobota, 11 kwietnia 2015

DWA ŚWIATY - DWIE UCZTY

Czekałam z przyjazdem Taty, by wybrać się na tę wystawę, byłam przekonana, że mu się spodoba, bo siebie byłam pewna.
Przyznam, że zawsze mam mieszane uczucia, gdy spotykam różne wykorzystanie zdekonsekrowanej świątyni, ale jakoś tutaj udało mi się popaść jedynie w zachwyt.
Najpierw słów kilka o budowli. Ex kościół Santo Stefano al Ponte służy obecnie miastu jako audytorium, miejsce na specjalne gale, ważne przyjęcia. Stara fasada może nas łudzić romanizmem, ale wewnątrz spodziewajcie się raczej baroku. Trochę klimatu pozostało w bocznym wejściu, prowadzącym małym krużgankiem. 

Nigdy wcześniej nie byłam w środku, muszę się w końcu wybrać na jakiś koncert, by zobaczyć to, co pozostało. Wystawa Van Gogh Alive wykorzystując architekturę z jednej strony, z drugiej skrzętnie zakłóciła jej odczyt. 
Razem dało to niezwykłe wrażenie.
"Van Gogh Alive" to nad wyraz wspólczesny rodzaj wystawiennictwa, oparty o pokaz multimedialny, w którym przestrzeń architektury miesza się z płaskim obrazem, nieruchome ujęcia nagle ożywają, a wszystko przenikają dźwięki muzyki, odpowiednio dobrane do pokazywanych dzieł. Wyrwanie malarstwa z ram nadało im nowy wymiar, także przestrzenny.
Prawdziwego obrazu tam nie było, za to kilkadziesiąt projektorów z fascynującą precyzją wpisywało się w boczne ołtarze, wędrowało światłem po ścianach kościoła, wciągało widza, okrążało, kazało zapomnieć o zewnętrznym świece.
Wydawało mi się, że mam pojęcie o malarstwie Van Gogha, czytałam książki o nim, jego listy do brata, a jednak ... wydawało mi się. 















Zachwyciłam się pasją, która kazała twórcy malować tak wiele, tak różnie, tak dogłębnie analizować jakieś zagadnienie. A to kwiaty, a to sztukę japońską, a to ludzi przy pracy, proste wnętrza, krajobrazy, te z wiatrakami i z cyprysami. 








Szczególnie poruszyły mnie olbrzymie reprodukcje listów malarza, niemal poczułam jego myśli. 










Zapewne to wynik ostatniej fascynacji literą, charakterem pisma - to taki widomy znak, ślad po człowieku, nieważne, czy po malarzu, piekarzu czy naukowcu. 
Obrazy otaczające widza, przenikające się, dialogujące niemal ze sobą, to wielki sukces, o czym świadczą sami uczestnicy wystawy. Trafiliśmy na pierwszy dzień po przerwie świątecznej i wiele szkolnych grup zostało przyprowadzonych do Santo Stefano al Ponte. Pewnie dlatego, by dzieciaki i młodzież bez większego szoku mogły wrócić do szkolnego rytmu :)
Wyobraźcie sobie, że pokaz ich wyciszył, nie było tak charakterystycznego dla grup zgiełku. Każdy mógł spokojnie obejrzeć prezentację.




Słychać to na moim nieudolnym filmiku, w którym bardziej przeszkadza automatycznie korygująca się ostrość. Muszę w końcu porzucić filmowanie aparatem fotograficznym i używać w tym celu telefonu. 

Z chęcią zobaczyłabym wystawę kilka razy, ale ta we Florencji już dobiega końca. Przemieszcza się po całym świece, powędruje do Niżnego Nowgorodu w Rosji, potem do Almaty w Kazachstanie. Jej twórcami są Australijczycy, działający pod nazwą "Grande Exhibitions", tworzący multimedialne pokazy, nie tylko o artystach. Na koncie mają chociażby pokaz "100 wynalazków, które zmieniły świat", czy Stałe Muzeum poświęcone Leonardo da Vinci w Rzymie. 

To była pierwsza uczta.

Czas na drugą, w zupełnie innym, kameralnym świecie.
Poszliśmy tam po obejrzeniu wystawy Van Gogh Alive.

Miejsce poleciła mi bardzo kompetentna kulinarnie osoba, rodzona Florentynka, więc zaufałam i w ramach pożegnalnego obiadu (Tata wyleciał już do Polski) wybraliśmy się w trójkę do Trattorii "Sostanza", czyli "Substancja",  na Via del Porcellana. 
Zastanawiam się, czy sama weszłabym za te drzwi.

Przypomniałam sobie, że 10 lat temu mieszkałam kilka dni na tej ulicy, ani przez myśl nie przyszło mi, że taki skarb miałam pod nosem.
Trattoria Sostanza (zwana też "Il Troio") to lokal założony w 1869 roku. Ów przydomek "Troio" na pierwsze włoskie ucho kojarzy się z wulgarnym określeniem żeńskiego rodzaju, którego odpowiednikiem mogłaby być dziwka w języku polskim. Jest to też maciora, a stąd już blisko do chlewu, do czegoś brudnego. Choć nie myślcie, lokal wcale nie słynął i nie słynie z brudu. Właściciel, bratanek założyciela, słynny na Florencję kucharz, miewał w zwyczaju podchodzić do ludzi, klepać ich po plecach na przywitanie, ale ręce miał wszak ubrudzone od gotowania. I tak ludzie mu mówili: "Troio".  Przez cały wiek, aż do 1977 trattoria była zarządzana przez rodzinę Campolmi, potem wydzierżawili ją jej pracownicy. Potomek pierwszego dzierżawcy dotąd jest kelnerem i z chęcią opowiedział mi historię lokalu.
O historii świadczą też zdjęcia, widokówki z całego świata, stare rachunki tu wystawione, na których ludzie pisali ciepłe słowa pod kierunkiem lokalu.

Obsługujący nas kelner, którego zaczepnie zapytałam, czy to, co widać w jednej z ram, to wielkie dzieło sztuki, czy bardzo ważna plama, opowiedział historię pracy.  Okazało się, że to i praca i plamy. 
Swego czasu jadł w trattorii Giacomo Manzù, bardzo uznany XX wieczny włoski rzeźbiarz. Poprosił o serwetkę, z baru obok przyniesiono mu kawę (bo w Substancji jej nie zakupicie), pochlapał serwetkę kawą i dorysował gołębia. Plamy przetrwały lepiej od zwiewnej kreski, którą widać po wpatrzeniu się z bliska.

Z kolei pewien poeta w rymy ujął to, co ja mniej więcej Wam opowiedziałam prozą.

"Sostanza" jest lokalem przepełnionym historią ludzi w niej jadających, ale i pieczołowicie swoją historię chroniącym. Wystrój przypomina typowe lokale gastronomiczne, mięsne, rozlewnie wina. Lada w nich jest przy samym wejściu, ściany wyłożone białymi kafelkami. 
Stoły ustawiono wąsko wzdłuż ścian, przy czym kilka z nich jest ośmioosobowych i nie ma zmiłuj, siedzicie ramię w ramię z kimś zupełnie obcym. Mnie to absolutnie nie przeszkadzało, lecz czytałam w recenzjach, że ludzie nie są z tego zadowoleni. 
Przerażenie niektórych budzi przechodzenie klientów do toalety przez kuchnię. Innej drogi nie ma! Jakoś jednak nie spotkałam się nigdzie z oskarżeniem, że wynikiem takiego traktu coś komuś zaszkodziło. Dzięki temu obejrzałam kątem oka kuchnię i zagadałam do kucharzy, ale i tak nie zdradzili mi sekretu potrawy, o której smak będę walczyć w domu do skutku. Chodzi o pierś z kurczaka w maśle, podanego na aluminiowej patelence, budzącej słuszne sentymenty z dzieciństwa. Mięso było tak miękkie i soczyste, że rozpływało się w ustach. Panowie powiedzieli mi tylko, że ta delikatność jest wynikiem ich delikatności - hi, hi, hi. 
Właściwie dla samego kurczaka warto było wydać dość spore pieniądze za obiad - panowie (tylko mężczyzn widziałam w obsłudze) liczą się mniej więcej w cenie od 30 do 50 euro na osobę - oczywiście zależnie od zamówienia. 
Menu mieści się na jednej kartce A4 i chyba dzięki kilku wypróbowanym potrawom obsługa jest nader sprawna. Myśmy zamówili jeszcze crostini i tzw. wędliny, rodzaj jajecznicy z karczochami, zwanej karczochowym torcikiem (aksamitny, niezapomniany smak), flaki po florencku, fasolę z sosem pomidorowym albo z oliwą, chlebki, wino (tylko lepsze podawane w kieliszkach), i bezowy tort lodowy z poziomkami.

Jeśli nie zraziłam Was minusami lokalu i kiedykolwiek będziecie chcieli tam zasiąść do obiadu, to możecie zaryzykować bez rezerwacji, ale na kolację lepiej się nie wybierać bez uprzednio wykonanego telefonu (+39055212691, Via del Porcellana 25/r). 

10 komentarzy:

  1. Ja bym zasiadła! I długo bym nie wstawała :) A jakie były te minusy???

    OdpowiedzUsuń
  2. Wystawa pewnie bardzo ciekawa i sposób ekspozycji dzieł też, ale mnie zawsze porusza do głębi zdekonsekrowany kościół. Pierwszy raz spotkałam taki w Wenecji kilka lat temu, zaniemówiłam i coś w środku zabolało.
    Marysia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też mam taki ścisk w dołku, ale może powoli jakoś godzę się z rzeczywistością? Może gdyby nie tak poruszająca prezentacja, trudniej byłoby mi zapomnieć o funkcji tej budowli? Chociaż i tak ciągle miałam nakładki i takie przebitki sakralne.

      Usuń
  3. Wow...!!! ...wystawa Van Gogh Alive musi robić wrażenie na żywo...dzięki Twojemu filmikowi zobaczyłam, że ten pokaz jest ruchomy...wspaniały pomysł na pokaz malarstwa dla młodzieży...bardzo dziękuję za tego posta...
    Twój blog i Twoje prace podziwiam od początku powstania tego bloga...
    przesyłam serdeczności...Teresa...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tam młodzieżą nie jestem, mój Tatko tym bardziej nie, ale byliśmy oczarowani. Cieszę się, że mam tak wierną czytelniczkę i miłośniczkę prac, dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam serdecznie :)

      Usuń
    2. Ja również jestem daleka bardzo od młodzieńczych lat...jestem bardzo oczarowana takim pokazem...ma się wrażenie wejścia w obrazy...
      pozdrawiam cieplutko...

      Usuń
    3. Zwyczajny pokaz, jaki kilka lat temu telewzja RAI zrobiła w Vinci, to przy tej prezentacji jakieś marne slajdy. Szkoda, że poszłam pod koniec trwania wystawy, nie mam już szans na nią wrócić.

      Usuń
  4. Świetny sposób eksponowania dzieł. Świetny chyba szczególnie dla dzieł Van Gogha. One wypełniają kolorem wnętrze, oddychają w nim, są świeże, świetliste... Taka wystawa chyba nigdy nie może się znudzić.

    Tort karczochowy.... uhmmmmm
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, ekspresja jego dzieł aż się prosi o ruch, który tu wprowadzono. A co do karczochów, to raczej rodzaj omletu, zapieczonej jajecznicy, tylko nazwa taka zmyłkowa.

      Usuń