niedziela, 24 maja 2015

WYCIECZKA PEŁNA CUDÓW

Trudno nie tworzyć listy miejsc, które chciałoby się zwiedzić w Toskanii.
Mój spis ma tendencje wzrostowe, a przyrost może jedynie spowolnić jakaś wycieczka, najlepiej całodniowa.
Tylko jak się wyrwać na taką? Krzysztof poprosił kolegę o zastępstwo, ja pogodziłam się z myślą, że jakoś dam radę bez jednego dnia w pracowni i voilà!
Musiał to być jeden z czterech dni w miesiącu, kiedy można przekroczyć bramę wiodącą do Castello di Celsa. Właściciele sami opłacają przewodnika, więc wizyty są darmowe. Można wejść jedynie na teren wokół zamku, same pomieszczenia zachowują prywatność. I dobrze :)
Wizyta była dość wcześnie, bo o 9:30, a my musieliśmy jeszcze tam dojechać. Wybraliśmy się bez śniadania, licząc na jakiś bar po drodze.
Taaa...
Po zjechaniu z superstrady trasa wiodła takimi miejscami, że baru nie uwidzisz.
Musieliśmy odbić na chwilę do Pievesciola. Dobrze się złożyło, przynajmniej obejrzałam sobie z zewnątrz romański kościół, a i tak miałam go w planach na ten dzień.  Ciekawa asymetryczna fasada z żagielkową dzwonnicą, wydaje się cała być lekkim żaglem, za to z tyłu kontrast - ciężkie masywne pół walce absyd. Szkoda, że nie mogłam zajrzeć do środka.

Przynajmniej jeden punkt wcześniej zobaczony, więc było większe prawdopodobieństwo, że zdążymy zrealizować plany.
O! Ja, naiwna!
Po włoskim śniadaniu ruszyliśmy do Castello di Celsa.
Oprowadzająca nas pani miała chyba jakiś szczękościsk, cedziła słowa z prędkością ślimaka, ale nie szkodzi.
Zawsze coś sobie człowiek pooglądał, no i kilka jednak informacji usłyszał.
Do ogrodu all'italiana nie mogliśmy wejść. Wcale się nie dziwię restrykcjom, zakazowi wstępu dla wszystkich przybyszów. Choroba gnębiąca w Europie żywopłoty z bukszpanu dopadła i nasz parafialny ogród, więc moglibyśmy zagrozić roślinom z zamku, przenosząc robactwo na butach.
Na szczęście, można było spojrzeć na ogród z poziomu bramy do niego prowadzącej.
Na wzór już wielu zwiedzonych ogrodów w Toskanii, ogród formalny jest tylko częścią całej "rozgrywki", wzrok obecnego w nim ma wędrować dalej, zobaczyć chociażby Monte Amiata, czy Sienę.

Wszyscy leniwie oparli się o mur i zapatrzyli w cudowną dal.
A za plecami mieliśmy skomplikowany architektonicznie twór, najstarsza część sięga średniowiecza, ale te krenelaże, to bardzo młode ząbki, z XIX wieku.

Pomiędzy średniowieczem a współczesnością lokuje się XVI wieczna kaplica. Jeśli ktoś zna się na heraldyce, to po namalowanych tam rodowych symbolach mógłby odtworzyć, kto z kim się żenił i jaki ród przejmował posiadłość. Mnie zaintrygowały rzeźby z bielonego drewna, a w nich tak dobrze oddany detal; drewno, poprzez swoją nierówność struktury, jest trudnym materiałem, tym większy wzbudziły podziw.

Właścicielka z rzymskiego rodu Aldobrandini na pomysł biskupa, by zdekonsekrować kaplicę, powiedziała: W moim rodzie było dwóch papieży i na to nigdy się nie zgodzę.

Oprócz włoskiego ogrodu jest jeszcze kilka zakamarków, do których mogą zajrzeć zwiedzający. Aleją żywopłotowych cyprysów dochodzi się do barokowej sadzawki.  Niestety, jej zdobienia są mocno zniszczone, ale za to widok na zamek wart przejścia długą ścieżką.


Po drodze spotkaliśmy ukraińskich ogrodników przycinających rośliny, usiłujących jednocześnie naprawić szkody po jakimś poprzednim "przycinaczu", który, osłabiony alkoholowym nałogiem ciął, jak szedł, czyli nie po prostej. Kilka lat pracy i wyzwań przed nowymi opiekunami zieleni. Dadzą radę, sądząc po tym, jak pracowali.
Castello di Celsa pojawiło się w tym roku na ekranie kinowym, jako tło filmu "Voice from the stone".  Podobno to thriller psychologiczny.
Tego dnia znalazłabym inne tło dla tego straszących filmów, ale o tym w odpowiednim momencie  wpisu.
Na razie jeszcze trochę zdjęć z posiadłości:


Za Castello di Celsa ruszyliśmy ku Radicondoli.
Podoba mi się sama nazwa miasteczka, brzmi jak rozkołysany dzwon, wymawia się ją z akcentem na pierwsze "o". Turystów w niej jak na lekarstwo, chyba wszystkich, którzy przyjechali, zgromadziła potem "Agriteca".
Ale, po kolei.
Najpierw krótki spacer po mieście, bez planu.
Wyszliśmy z parkingu na plac przy kościele.
Kościół (Kolegiata Świętych Szymona i Judy) dziwny, zwłaszcza z zewnątrz. Jakaś wielka przeróbka, niespotykane przypory, z których jedna płynnie łączy się z dzwonnicą.
Właściwie to można się uprzeć na barok, tylko w samej dzwonnicyjakieś pozostałości wspominają romańskie czasy. W środku właściwie już tylko barok, ale taki zupełnie jakoś mi nieprzeszkadzający. Może dzięki temu wybija się kilka starszych obiektów: XIV wieczna Madonna z Dzieciątkiem, XV wieczny wielki obraz z Wniebowzięciem NMP oraz drewniana figura jakiegoś mnicha, o którym nie znalazłam żadnych informacji. Przyznam się, że wracałam do tej smukłej, ascetycznej sylwetki, której polichromia nadawała niezwykłego charakteru. Zwłaszcza pomalowana zapadnięta twarz i te oczy!

Miasteczko spokojnie toczyło sobie swoje życie.
Mały sklep ma magazyn po drugiej stronie ulicy, ale ona nie taka szeroka, więc to chyba nie problem. Z ledwością mieści się na niej rolnicza maszyna. Na szczęście ludzie mogą przejść nią opierając się o siebie we wzajemnym zaufaniu. Wszyscy mówili nam dzień dobry.

Zajrzeliśmy jeszcze do niebieskiego oratorium z jedną z okropniejszych scen Ukrzyżowania, jaką dotąd widziałam.
Taki podmalowywany relief, albo podreliefowany obraz. Ni czort ni wydra.
Spodobała mi się jednorodność tej świątyni, taki trochę wiejski charakter i obrazy niczym od ucznia El Greco. Wszystko świetnie utrzymane. Chłodna gama barwna zaskakuje, gdy na zewnątrz cegła aż promienieje słońcem.

Ewidentny średniowieczny charakter Radicondoli podkreśla nie tylko układ ulic biegnących głównie równolegle do siebie po grzbiecie wzgórza, ale i zachowane fragmenty murów z jedną bramą.




Zaciekawił mnie termometr naścienny z 1879 roku. Zwróćcie uwagę na fakt, że nie przewidywano temperatur poniżej minus 14 stopni Celsjusza. Mam wrażenie, że urządzenie nadal działa, bo temperatura była bliska tej przez niego wskazywanej, chyba że akurat tak się złożyło?  Trzeba by wrócić i to sprawdzić.

Na jednym z  krańców miasta jest punkt widokowy z lornetką, przez którą można dojrzeć Colle Val d'Elsa, San Gimignano i Montecastelli Pisano, albo tak sobie poszperać wzrokiem po wzgórzach.

Zatoczyliśmy pętlę, zaglądając jeszcze do małego klasztoru i Urzędu Gminy.

Wędrówka po miasteczku trwała dokładnie tyle, by podprowadzić nas pod obiadową porę.
Chyba jedyny czynny lokal był przy kolegiacie - to "Agriteca". Tu właśnie zgromadzili się wygłodniali turyści trzech nacji.
Wszystko było wyśmienite, a nadziewana serem i prosciutto cebula na ciepło kusi mnie chęcią znalezienia tego smaku w domu. Szefowa kuchni sama przychodziła upewniać się, czy nam smakuje.
Maziaje które widać na pasztecie nie są octem balsamicznym, lecz syropem z fig domowej produkcji.

I teraz zaczyna się nasz thriller. Po wyjeździe z Radicondoli kierowaliśmy się na Montecastelli Pisano, lecz musieliśmy jechać okrężną drogą z powodu zarwania się fragmentu nawierzchni. Nic strasznego, ale ...
Krzysztof niedawno zmienił auto i nie miał pojęcia, czy informacja nowego pojazdu o jeździe na rezerwie i tylko 40 km możliwych do przejechania to straszydło, czy prawda. Nigdzie nie było widać stacji benzynowych, a wrzucone w mapę hasło "distributore" nie budziło optymizmu. Jechaliśmy lasami, które, oczywiście, w takiej sytuacji ciągnęły się niemiłosiernie, były olbrzymie, rosły z kilometra na kilometr, stając się nieprzebytą puszczą. Pierwsza osada, zaczepiamy człowieka, odsyła nas do Pomarance, jeszcze osiem kilometrów. Cud. Dojechaliśmy na styk! Nauczka wielka. Są takie miejsca w Toskanii, gdzie stacja benzynowa jest rarytasem, a świadczy o tym też to, że tam bez problemu kupi się kanister na paliwo, a w Pistoi na pierwszej zapytanej stacji powiedziano, że nie opłaca im się handlować kanistrami, są za drogie i nie ma popytu.

Skoro już zajechaliśmy do nieplanowanego Pomarance, to się rozejrzeliśmy i tutaj. Jakoś nie wywarło na mnie wielkiego wrażenia.
Może po takim Radicondoli trudniej było zaakceptować większą współczesność?
Oszukał mnie też kościół - z fasady romański, w środku niekoniecznie.

Może zwrócę uwagę tylko na jedną ciekawostkę? Tego dnia spotkaliśmy aż dwie takie ambony, jedna była w Radicondoli, druga tutaj. Nie chodzi o kształt, tylko tę wystającą rękę, trzymającą krzyż. Musiałabym mocno przeszperać zdjęcia, ale mam wrażenie, że już kilka razy widziałam taki zestaw. Dowiedziałam się, że w ten sposób realizowano zalecenie, by krzyż na ambonie był jednocześnie widoczny dla głoszącego kazanie, jak i dla słuchających go.
Z Pomarance ruszyliśmy z powrotem do Montecastelli, ale ... nie mogłam sobie odmówić podjechania do widzianej z daleka twierdzy, o której nie miałam bladego pojęcia. Po prostu w pewnym momencie ukazała się moim oczom i cały czas kombinowałam, jak by tu do niej dotrzeć.
Przygoda z poszukiwaniem paliwa zawiodła nas nieopodal drogowskazu informującego, że od Rocca Sillana dzielą nas tylko dwa kilometry. Okazało się, że 2 km autem i 15 minut spaceru. Ok, nie ma sprawy, pójdziemy, ale ... wczytaliśmy się w plakat i okazało się, że podejdziemy pod wysokie mury i nic więcej nie zobaczymy, bo twierdzę zwiedza się zazwyczaj w soboty i niedziele. Na pocieszenie zostało mi zdjęcie z plakatu.

Myślę, że kiedyś tam wrócę, a jakże. A kto by chciał dotrzeć tam, polecam stronę z informacjami po włosku i angielsku.

Wróciliśmy na szlak. Dień piękny, słoneczny, jest jeszcze dużo czasu. Wstępujemy do Montecastelli. Gdyby nie ludzie spotkani przy ujęciu wody, przydomowe kwiaty, pies, który w śpiewny sposób nas obszczekał i w ogóle niezakurzony motocykl, pomyślałabym, że to wymarła miejscowość.

Cisza wibrowała, wędrowała wraz z nami po zakamarkach.

Z Montecastelli pojechaliśmy do Casole d'Elsa.
Cudowne miasteczko, mimo że współczesny budynek, pod którym zaparkowaliśmy, nie zapowiadał tego.

Specjalnie użyłam słowa "cudowne", gdyż wpisuje się w temat całego artykułu, chociaż powinnam się postarać o więcej przymiotników, bo miejscowość na to zasługuje.
Zdaje się, że przed nami wiele spotkanych takich samych elementów: wąskie uliczki średniowiecznej zabudowy, nawet jakiś mały zamek. Jest coś, co bardzo wyróżnia Casole. Widać, że artyści mają się tu dobrze, nawet jeśli są tylko domowymi artystami.
W zamku była wystawa, którą delikatnie nazwałabym "Malować każdy może". Cieszę się, bo dzięki temu można było zajrzeć do części pomieszczeń.

Zaczęliśmy od zamku, pod którym ulokowano kilka rzeźb. Niektóre pojawiły się jeszcze w innym układzie, nie wiem, czy w zamierzony sposób, tworząc malutką romantyczną opowieść.
Dokonam skrótu, przeskoczę dla nich chronologię zwiedzania.
Tuż pod zamkiem, siedzą na osobnych ławkach, przyglądają się sobie z daleka.
Chyba ona jest mniej chętna na znajomość.
On czeka na nią przy kościelnej studni.
Nie przyszła?
Usiadł w innym zakamarku,  ale jeszcze wygląda z nadzieją.
Spotkali się!
Tylko po co te ławeczki, takie nahalne, tak podgladające?

Casole to także inne rzeźby, ale głównie jakieś niesamowite szaleństwo malowanych kafli, obsiadły przede wszystkim Via San Niccolò.



Chciałabym być dzieckiem mieszkającym w takim miasteczku, oczywiście po to, by bawić się w chowanego, czy w podchody. Istna plątanina przejść, zakamarków, zmian poziomów. Eh ...


Nie mogłam nie zajrzeć do kościoła.

Słabo obejrzałam wnętrze, akurat trwał Różaniec, więc nie chciałam przeszkadzać.

Za to z prawej strony nawy można wejść na krużganki. Noo! To lubię!

Krzysztof został gdzieś w tyle, a mnie coś natchnęło (może Anioł Stróż?), żeby skręcić w jedno z przejść. Dzięki temu wyszłam wprost na najprawdziwszą piekarnię, co mi przypomniało, że miałam kupić pieczywo, gdyż wyjątkowo nie dałam rady upiec chleba.

Z żalem zostawiałam Casole D'Elsa, ale miałam jeszcze jedno miejsce na mapie, takie z serii "muszę zobaczyć". Właściwie to były dwa miejsca w pobliżu siebie, podjęłam jednak decyzję, by jedno ominąć, żeby mieć pewność, że Krzysztof spokojnie zdąży na wieczorną Mszę św.
Droga skręcała w strada bianca. Dwieście metrów od nas zatrzymał się jakiś samochód, trochę się dziwiliśmy, że czeka na mijankę, miejsca wystarczyło na dwa pojazdy. Podjechaliśmy, a starszy pan otwiera okienko i pyta nas, czy chcemy zobaczyć kościół w środku. Zatkało mnie! Jeszcze chwila, a Giancarlo byłby wjechał na asfaltową drogę i za nic nie domyśliłby się, że jedziemy zobaczyć Pieve dei Santi Ippolito e Cassiano. Zawrócił specjalnie dla nas.
Mnie zależało jedynie na widoku wśród pól, wszystko przeszło moje oczekiwana. Mocno wybrakowana świątynia od kilku lat nęciła mnie swoją pasiastą fasadą kontrastującą z zielenią pól. Nie miałam jednak pojęcia, że te pola opadają, a pieve jest na wzgórzu.

Nigdy na żadnym zdjęciu nie widziałam prowadzącej do niej sosnowej alei. A już pomarzyć mogłam o zobaczeniu wnętrza. Nie wolno w środku fotografować, więc Wam go nie pokażę. Jest tam kilka rzeźbień w kapitelu, ale ogólnie panuje wielki smutek i smród gołębich odchodów. O dziwo, kościół bywa używany, już następnej niedzieli po naszej wizycie, miał się odbyć w nim ślub. Wolałabym nie sprzątać tego, co tam zastaliśmy.
Spytałam się miłego dziadka, jak to się w ogóle stało, że go spotkaliśmy, czy wracał właśnie z kościoła? Okazało się, że droga wiedzie dalej do zwierząt, które hoduje. Wzięliśmy namiary, by przy następnej wizycie w okolicy kupić prawdziwie wiejskiej kiełbasy czy prosciutto od Giancarlo.
To był idealny, właściwie wakacyjny dzień, chwila przerwy od intensywnych zajęć w pracowni.
Ale czyż dla tylu cudów nie warto było?

4 komentarze:

  1. Pani Małgosiu, jak ja Pani zazdroszczę, że ogląda to Pani na własne oczy, chłonie bez pośpiechu. Cudowna relacja i proszę o jak najwięcej zdjęć-kolaży, tych „zbitek” wielu widoczków – wspaniale się ogląda. Kocham Toskanię, niestety w moim przypadku jest to związek na odległość, cieszę się, że przynajmniej mam możliwość podróżowania poprzez Pani bloga i czytanie książek, przyszłości liczę na to, że pojadę wreszcie do Toskanii na dłuższy urlop. Che bel giro che avete fatto ! Pozdrawiam serdecznie, Dominika Nagiecka. PS. Zaczynam być nałogowcem, co góra kilka dni zaglądam tu do Pani, a jeśli nie ma nowych wpisów, nadrabiam te starsze. Lubię ten nałóg ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Droga Pani Dominiko, nieśpieszność jest stanem, który udało mi się tutaj osiągnąć. Nie oznacza to, że jestem na stałych wakacjach, ale mogę swobodnie dysponować czasem. Są też tego trudne strony, muszę pilnować, by czas nie rozpłynął mi się między palcami, narzucać sobie rygor, czego w Polsce nie doświadczałam, pracując w szkołach a potem w ośrodku kultury. Cieszę się bardzo, że odpowiadają Pani kolaże, bo wprowadziłam je, by ograniczyć liczbę zdjęć na jeden wpis. Staram się, by same w sobie stanowiły jakąś kompozycję. Jest mi niezwykle miło z pozyskania tak entuzjastycznego nałogowca :)

      Usuń
  2. Taki krzyż 'wystający' z ambony zaskoczył mnie w Lubartowie, w skromnym kościele
    oo Kapucynów. Mam zdjęcie, ale nie umiem wstawić go do komentarza :( Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli rozwiązanie było międzynarodowe. Niestety, blogger nie daje możliwości wklejania zdjęć. Zaciekawiła mnie ta ambona, szukałam trochę wśród zdjęć, ale nie znalazłam tej ambony. To znaczy jakąś widzę, http://pl.wikipedia.org/wiki/Bazylika_św._Anny_w_Lubartowie#/media/File:Saint_Anne_church_in_Lubartów_-_Pulpit_-_01.jpg
      Ale to chyba nie ta?

      Usuń