niedziela, 6 maja 2012

ODROBINA GENIUSZU NIE ZASZKODZI

Zgodnie z prognozami, słońce delikatnie zachęcało do wycieczki, na którą, oczywiście, wyruszylibyśmy bez względu na warunki pogodowe.
Po drodze zatrzymaliśmy się u handlarza starzyzną, mimo że sezon na poszukiwanie nowych starych nabytków dopiero się zaczyna, z chęcią poszperaliśmy w pozimowych "resztkach".
Wycieczkę zaczęliśmy od postawienia kilku kroków przy domu Leonarda da Vinci w Anchiano. Niestety sam budynek jest obecnie niedostępny z powodu remontu. Ponoć planuje się re-otwarcie w czerwcu.

Przyjemnie było zacząć podróż od leonardowskich pagórków, od wyobrażenia sobie młodego chłopca, który po nich biegał i odcisnął swoje nazwisko na całym artystycznym i technicznym świecie.
Anchiano było tak tylko po drodze, starej drodze łączącej Pistoię z Vinci, omijającej Lamporecchio, dającej zachwyt krajobrazem.
Pierwszy dłuższy przystanek - Vinci - muzeum maszyn według projektu imć pana Leonardo. Nie wchodziłam. Już kilka razy widziałam, a zamarzyło mi się na chwilę przysiąść i tak zupełnie od niechcenia naszkicować jakiś jeden przedmiot. Padło na dzbanek z herbatą.
Pławiłam się w końcu w ciepłych promieniach słońca. Na krótko przed powrotem zwiedzających miejsca przy stolikach wokół mnie opróżniły się z nagła. Przegoniły je pszczoły przybyłe tysiącami i krążące  nad naszymi głowami. Ja sobie je spokojnie obserwowałam, żadna nie obniżała lotów, a po chwili wszystkie odleciały. Pierwszy raz słyszałam tyle pszczół na raz, dlatego to zapisuję, bo chcę zapamiętać tę chwilę.
Vinci nie miało być modelem rysunkowym, tego dnia planowałam głównie podać wskazówki dotyczące rysowania pejzażu, lecz dopiero tego okalającego Certaldo Alto.
Trochę nam zeszło w Vinci i zachodziła realna groźba, że w Certaldo nie załapiemy się na obiad. Trattorię z widokiem na San Gimignano zastaliśmy zamkniętą na cztery spusty, była 14.30, więc chyba po prostu jeszcze nie otworzono jej na sezon, albo akurat tego dnia mieli wolne. Zaszliśmy więc do Osteria da Chichibio (czyt. kikibio). Myślałam, sądząc po ilustracji, że Chichibio to jakaś nazwa ptaka. Okazało się po powrocie do domu, że nie znam Boccaccia, a Chichibio to tytułowa postać jednego z opowiadań "Dekameronu". Jego treść zamieściłam na samym końcu wpisu. A dlaczego Boccaccio? No bo właśnie w niedalekim od osterii kościele jest pochowany.  Certaldo to jego rodzinne miasto.
Wróćmy do posiłku. Dlaczego w ogóle piszę o wspólnych obiadach? Tego nauczyłam się tutaj i to działa w każdym przypadku - biesiadowanie zbliża ludzi do siebie, łagodzi, przełamuje opory, wytwarza dobrą atmosferę. A jeśli jeszcze jest tak smacznie jak "U Chichibio", to nic dodać, nic ... zostawić na talerzu.
Przebojem tego obiadu było na pewno lardo - słonina. Już się otrząsacie na samą myśl, jakie to tłuste i niedobre? Już o niej pisałam i wiem, że jeśli ktoś jej nie spróbuje, to nie będzie miał wyobrażenia, czym jest toskańska słonina na grzance, albo nawet podana na surowo. Zjedliśmy po jednym daniu, żeby na pewno starczyło nam miejsca na deser. Była to poezja lekkości mascarpone ze śmietaną, posypana czekoladą oraz na deseczkach podane cantuccini ze szklaneczką vinsanto do ich moczenia. Nie będę Was zadręczać winami, ale wystarczy, że zamówicie tam vino di casa, nie pomyślicie, że to zwykłe wino stołowe.
Dobry obiad to też dobry podkład pod ćwiczenia rysunkowe. Krótki spacer po Certaldo dotyczył tylko tej części ekipy, która brała udział w kursie, reszta buszowała dalej po miasteczku.
Nie wiem, czy napotkana inna grupa także była po obiedzie, nie zaglądałam też im w szkicowniki, ale widać, że Toskania przyciąga ołówki jak magnes.
Potem, gdy rysowałyśmy, podszedł do nas jeden z uczestników tamtego pleneru, więc dowiedziałyśmy się, że to niemiecka grupa ucząca się, jak rysować portret i akt.
Myśmy zajęły się toskańskim krajobrazem.
Po żmudnej próbie poradzenia sobie z planami w pejzażu zasłużyłyśmy na barwne cappuccino oczywiście o nazwie Boccaccio. Taką kawę najlepiej się pije na zewnątrz, przy studni obłożonej kwiatami.
Trudno było naruszyć te małe dzieła barmanki. Jakoś sobie poradziliśmy i ruszyliśmy dalej.
Na chwilę zatrzymaliśmy się, by zrobić zdjęcia miasteczka widzianego z drogi. Mnie poruszył  jednak inny widok, pani sadzącej pomidory. A ja myślałam, że już większej toskańskiej motyki nie może być. Jak ta pani ją dźwiga? Moja jest połowę mniejsza a mam wrażenie, że pielę hantlami.
Dojechaliśmy do San Gimignano - wieczornego, pustego, niemal pozbawionego turystów.
Większość z tych, którzy jeszcze przemykali uliczkami kamiennego miasteczka, posługiwała się językiem polskim. Zresztą w minionym tygodniu ten język królował w całej Toskanii.
Oczywiście już zwyczajowo przed rysowaniem trzeba było zrobić dobre podłoże w żołądku. Jeśli San Gimignano to .. lody, oczywiście, że lody. Pyszne. A skoro już Wam brakuje tego słowa to napiszę: MNIAM!
Usiadłyśmy na samym środku Piazza della Cisterna i skoncentrowałyśmy się jedynie na studni. Oczekiwałam  spotkania z koleżanką, która tam mieszka, więc nie zdziwiłam się, gdy usłyszałam za plecami "Małgosia?". Odwróciłam się, ale to nie była Edyta, tylko ... Ania! Moja koleżanka z dawnych projektów międzynarodowych. Ależ byłam wzruszona. Lecz nie było czasu na dłuższe pogaduszki, musiało nam wystarczyć długie przytulenie i radość ze spotkania.

Edyta też się pojawiła, ale tylko na rzut oka na siebie i parę słów.
Gdy się ściemniło, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Tak minął nam następny dzień. Dobry i słoneczny.

A teraz obiecane opowiadanie Boccaccio.

JEDNONOGI ŻURAW (CHICHIBIO E LA GRU):

Currado Gianfigliazzi,  jak  to  każdy  z  was  już  zapewne  słyszał,  a  może  i  widział,  był jednym z najszczodrobliwszych i najgościnniejszych obywateli naszego miasta. Wiecie także, że rycerski wielce żywot pędził i osobliwe upodobanie w psach i ptakach łowczych znajdował – by już o większych jego dziełach nic nie rzec. Otóż pewnego dnia, gdy sokół jego koło Peretoli żurawia upolował, pan Currado, widząc, że ptak jest młody i tłusty, posłał go swemu doskonałemu kucharzowi z rozkazem przyrządzenia tej zdobyczy smakowicie na wieczerzę.
Chichibio (tak się nazywał ów kucharz, Wenecjanin, będący wielkim tępakiem z wejrzenia i w rzeczy samej) oskubał żurawia, wsadził go na rożen i jął troskliwie opiekać. Potrawa była już niemal gotowa i wokół siebie silną i apetyczną woń rozsiewała, gdy pewna niewiastka z
okolicy, imieniem Brunetta, w której Chichibio był wielce rozkochany, do kuchni weszła, a poczuwszy woń mięsiwa na rożnie i widząc żurawia, najpieszczotliwszymi słowy jęła prosić kucharza, ażeby jedno udo dla niej odciął.
Chichibio odrzekł, śpiewając:
- Nic z tego, piękna Brunetto, nic z tego, wierzaj mi!
Czym dziewczynę tak rozgniewał, że zawołała:
– Ha! Jeśli tak, to przysięgam ci, że jak Bóg na niebie, i ty nigdy niczego ode mnie nie dostaniesz.
Wówczas Chichibio po krótkim, ale w słowa obfitym sporze, nie chcąc dręczyć niewiasty, odciął żurawiowi jedną nogę i obdarzył nią swoją umiłowaną.
Gdy godzina wieczerzy nadeszła, postawiono przed panem Curradem i gośćmi owego żurawia o jednej nodze. Wówczas gospodarz, zdziwiony, rozkazał przywołać kucharza i zapytał go, co się z drugim udem stało. Chichibio, który jako Wenecjanin, w łgarstwie celował, odrzekł natychmiast:
– Panie, żurawie mają tylko jedno udo i jedną nogę.
Na to pan Currado, rozgniewany, zawołał:
– Jak to, do kroćset, chcesz wmówić we mnie takie głupstwo? Zali to pierwszy żuraw, którego w życiu widzę?
Ale Chichibio, niezmieszany, rzekł:
– Jest tak, jak powiadam, a jeśli chcecie, panie, to na żywych żurawiach dowodnie wam to pokażę.
Currado przez wzgląd na przytomnych gości pohamował się i rzekł:
– Jeśli obiecujesz pokazać mi to, czegom nigdy sam nie widział  ani nie słyszał o tym od innych, jutro obietnicy dotrzymać musisz. Jeżeli jednak nie zdołasz tego uczynić, to przysięgam na ciało Chrystusa, że dam ci taką naukę, iż przez całe życie swoje z trwogą o mnie
wspominać będziesz.
Na tym skończyła się tego wieczora ich rozmowa. Nazajutrz zaraz o świcie pan Currado, którego gniew we śnie wcale nie osłabł, podniósł się z łoża, jeszcze jakby napęczniały, kazał wsiąść kucharzowi na koń, a potem wspólnie z nim wyjechał kierując się ku bagnom, położonym przy rzece, nad brzegiem której o wczesnym ranku najczęściej żurawie się trafiały. Po drodze zasię rzekł do Chichibia:
– Obaczymy teraz, kto wczoraj zełgał: ja czy ty.
Chichibio, widząc, że gniew jego pana nie sfolgował i że trzeba dowieść prawdy słów swoich, co rzeczą niemożliwą mu się zdawało, jechał w największym strachu za panem Curradem. Gdyby mógł, byłby chętnie umknął, gdzie pieprz rośnie. Nie mając jednak tej możności, spoglądał raz na prawo, to znów na lewo lub przed siebie, a każdy przedmiot, który przed nim zamajaczył, zdał mu się być żurawiem, stojącym na dwóch nogach.
Nareszcie na brzegu rzeki ujrzał pierwszy około dwunastu żurawi, stojących na jednej nodze, jak to jest w obyczaju u tych ptaków, gdy je sen zmorzy.
Na ten widok Chichibio obrócił się żywo do swego pana i rzekł wskazując na ptaki:
– Teraz jawnie przekonać się możecie, że wczoraj wieczorem prawdę powiedziałem twierdząc, iż żurawie mają tylko jedno udo i jedną nogę. Spojrzyjcie tylko przed siebie.
Currado zawołał:
– Poczekaj chwilę, zaraz ci pokażę, że żurawie mają dwie nogi.
I podjechawszy bliżej nieco, zakrzyknął:
– Ha! Ha!
Na ten krzyk spłoszone żurawie opuściły natychmiast podniesioną  w  górę  nogę  i  przebiegłszy kilka kroków odleciały z pośpiechem. Wówczas pan Currado zwrócił się do Chichibia i spytał:
– No! hultaju, jak ci się zdaje, ile nóg mają?
Chichibio ze strachu już prawie zmysły postradał, ratując się zawołał jednak:
– W samej rzeczy, wielmożny panie, w samej rzeczy, ale na wczorajszego żurawia nie krzyknęliście: „ha! ha!”. Gdybyście to byli uczynili, jestem pewien, że i on byłby drugą nogę pokazał, jako i te ptaki przed chwilą.
Niespodziana ta odpowiedź wprawiła pana Currado w tak wielką wesołość, że cały gniew jego stopniał i gwałtownemu śmiechowi miejsca ustąpił. Wreszcie, pohamowawszy się nieco, rzekł:
– Masz słuszność, Chichibio, powinienem był tak wczoraj wieczór postąpić. Moja więc to wina, nie twoja.
Takim to sposobem Chichibio, ułagodziwszy szybką i zabawną odpowiedzią swego pana, ciężkiej kary uniknął.

14 komentarzy:

  1. :)))
    piękne zdjęcia... wiele wspomnień... dziękuję :))
    A jeśli kiedyś znów będę się tam wybierać, to poproszę Cię o wskazówki :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha! Ha! - no, nie kochał imć Boccaccio Wenecjan, to pewne. Podoba mi się określenie "tępak z wejrzenia i w rzeczy samej", muszę je sobie zapamiętać i cytować w odpowiednich okolicznościach.
    Ach, Certaldo! Ile miłych wspomnień niesie ta nazwa!
    No i muszę przyznać, że pani od disegno na caffe w "Boccaccio" rozwinęła swój kunszt artystyczny!
    Zamknięta trattoria z widokiem na San Gimignano to zapewne Antica Fonte?
    No, rozmarzyłam się....
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My to jednak pokrewne dusze Kinguś jesteśmy :) Dokładnie ten sam fragment piękną polszczyzną napisany uwagę zwrócił moją :)
      A kawusie faktycznie szaleństwo, wyobraź sobie miny mojej ekipy, właściwie głupia byłam, że im zdjęć nie zrobiłam, tylko kawom, ale co chcieć, sama zwariowałam, gdy je zobaczyłam :)
      Tak, Antica Fonte była zamknięta, ale dzięki temu zaszliśmy do Chichibio z przemiłym kelnerem i pysznym żarciem :) No i te wina ....

      Usuń
  3. Chciałabym mieć San Gimignano tylko dla siebie. Za każdym razem jak jestem są roje ludzi ale lody pyszne . I tak największe wrażenie robi na mnie z daleka np.droga do Voltery. Jak ja Wam zazdroszczę. A Boccaccia odkryłam jakiś czas temu dzięki Teatrowi Telewizji . Wprawdzie fragmenty tylko ale obsada świetna i zachęcenie do przeczytania całości . Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Wspaniałe zdjęcia, zachęcają do odwiedzin tych okolic.

    OdpowiedzUsuń
  5. Małgosiu , zapisuję się na przyszłe warsztaty . Wszem i wobec to ogłaszam tylko zaznaczam ,że rysować nie potrafię ale potrafię się zachwycać i to głośno, pić kawę , jeść bez ograniczeń i ...kocham zwierzęta i ludzi :-).Rysować mnie nauczysz :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następne warsztaty będą mniej rysunkowe, bardziej malarskie, takie coś pomiędzy jednym a drugim.

      Usuń
  6. Tępak z wejrzenia - to cudo!
    Rysować uwielbiałam więc szkicuję z grupą. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Jakie piękne San Gimignano....
    Uczestnicy pewnie szczęśliwi. W tym roku tylko jedna grupa?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kilka osób podpytuje się o następne warsztaty, więc pracujemy nad propozycją na wrzesień :)

      Usuń
  8. To była najwspanialsza niespodzianka podróży i nawet nie ośmieliłam się marzyć, że uda nam się spotkać. Małgosiu zaglądam i czytam, czytam, podziwiam .... Szczęście - takie toskańskie było widać na Twojej twarzy i choć to niewiele znaczy, chciałam Ci powiedzieć, że jestem z Ciebie dumna, że realizujesz swoje marzenia.
    Dziękuję za spotkanie.
    Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu kochana, dotąd pozostaję pod wrażeniem spotkania. Każdemu opowiadam, a wzruszenie dotąd mnie łaskocze. Całuski z coraz cieplejszej Toskanii ślę :*

      Usuń
  9. Jestem powalona i wzruszona. Tyle szczęścia na raz dla tylu...Można przeżyć i żyć? Wiem,że można.Ale cóż począć z tą tęsknotą?Ściskam czule i pozdrrawiam wszystkich wzruszonych i ucieszonych!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marianko kochana, szczęście ma to do siebie, że nie jest zabójcze, więc da się z nim żyć i to własnie tym piękniej :)

      Usuń