Menedżerka hotelu, w którym się wystawiałam była pod wrażeniem moich prac i umyśliła sobie zaprosić mnie do udziału w prezentacji osób zajmujących się oprawą ślubów i wesel. Domyślacie się, że nie wystąpiłam z repertuarem muzycznym?
W przeciągu trzech tygodni siedziałam, w pracowni i gnałam, by przygotować prezentację ręcznie pisanych i wykonanych wszelkich zaproszeń, zawiadomień, wizytówek na stoły, tableau z rozłożeniem gości, itp, itd. Pomyślałam, że trzeba łapać okazję, może się długo nie zdarzyć, że ktoś mi zproponuje taką promocję. Nawet wypisanie 100 zaproszeń to nie to samo, co zrobienie 100 świec, gdyż pisanie trzeba ciągle ćwiczyć, inaczej ręka rdzewieje, o czym się przekonałam na początku przygotowań. Ciągle nie jestem jeszcze bardzo biegła w pisaniu, ale z każdym dniem czułam, że ręka się rozluźnia.
Wielką przyjemność sprawiało mi wymyślanie samych fasonów. Zabawa z papierem, dodatkami, itp. Im bliżej byłam terminu pokazu, tym więcej zadowalających mnie pomysłów wpadało do głowy, lecz musiałam sobie powiedzieć stop, bo przecież trzeba było to wypisać, przygotować całość, jako prezentację, dodatkowo wrzucić materiał na stronę Pro Arte, bym mogła i na nią odsyłać ewentualnych klientów. Nauczyłam się podstaw embossingu na zimno oraz wytrawiania liści. Nowe techniki, nowe światy. Umiem nawet wiązać celtycki supeł-serce :)
Dowiedziałam się wiele na temat tutejszych zwyczajów weselnych.
Poniosłam spektakularną porażkę ze sklepem internetowym, z którym zamierzałam ewentualnie kontynuować współpracę, a okazało się, że nie umieją przyjmować zamówień i wysyłają to, co wydaje im się być bliskie zamówionego towaru. Nie mają też pojęcia o towarze, twierdzili, że ich, skądinąd przepiękny papier, nadaje się do ręcznego pisania.
Bywało, że słabo spałam ze zmęczenia, ale dom w miarę utrzymałam w stanie użytkowym i, co ważne, udało mi się w miarę regularnie pojawiać na blogu, chociaż i tak mam straszne zaległości w pisaniu.
Za to przeżyłam powódź w pracowni, na szczęście dach przeciekał w miejscach oddalonych od przygotowywanej prezentacji.
Niecałe trzy tygodnie minęły jak szalone i, w końcu, nadszedł Wedding Open Day, w znanym już sobie hotelu Villa Giorgia jeden ze stołów zajęłam jako Pro Arte.
Nie za bardzo miałam kiedy przejść się, żeby zobaczyć inne oferty.
Koło mnie siedział jubiler (mało komunikatywny).
Kusiło stoisko z cukierkami, które dołącza się do podziękowań dla gości.
Zaraz za ścianą ulokował się fryzjer i sklep z sukniami ślubnymi własnych projektów i produkcji.
W innych pomieszczeniach wystawił się cukiernik.
Kwiaciarka porozkładała kompozycje w różnych miejscach prezentacji.
Nie zabrało wedding planer, czy biura podróży.
Jak już napisałam parę lat temu (przy okazji targów we Florencji), absolutnie najtrudniejszą częścią jest dla mnie ta "handlowo-prezentacyjna", czyli mówienie dobrze o sobie, zagadywanie do klientów, bez liczenia na to, że umieją patrzeć, że według mnie "przecież wszystko widać". Przyznam nieskromnie, że do zachwytów nie musiałam namawiać.
Sukces?
Czy coś z tego dalej wyniknie?
Zobaczymy. Rozmawiali ze mną nie tylko narzeczeni, ale i ludzie zainteresowani współpracą, jak chociażby wedding planer, z którą jesteśmy już umówione na konkretniejsze rozmowy, te najtrudniejsze dla mnie - o cenach :)
Prace pokazane na prezenetacji można dokładniej obejrzeć na firmowej stronie proarte.it, albo na Facebooku.
Pięknie było. Małgosia jak zwykle pokazała piękno od tej najszlachetniejszej strony.
OdpowiedzUsuńAh! Dziękuję :)
UsuńNo, ja przepraszam. Jak nie we Włoszech. Szik i smak. U wszystkich,oprócz tej pozawijanej szyfonowej (?) szmatki na stole. A Małgosia godnie jak zwykle prezentowała i swój talent i nasz dumny naród. Pięknie!
OdpowiedzUsuńEwuś, po naszej rozmowie o markach, wiem, że i Ty wiesz, a nawet bardziej wiesz, nż ja, że szik i szik :) Ta szmatka okrutna to nawet koło szyfonu nie stała. To było jedyne stoisko, na którym zostawiono naczynia z cukierkami i nie było żadnego przedstawiciela. Nie dali nawet łyżek do nakładania, a widziałam, że ludzie mieli wielki problem, by coś chwycić rękami. Na szczęście menedżerka czuwała nad wszystkim. Byłam zadziwiona, że ludność wcale mocno się nie rzucała, mimo że mogła, a niektóre cukiereczki bardz smaczne. Pewnie udzielił się wszystkim charakter miejsca, bo to taki hotel glamour.
UsuńNa pewno przybyli byli oczarowani i trzymam kciuki za ciąg dalszy, który nie wątpię, że nastąpi i to wielkorotnie :)
OdpowiedzUsuńStaram się, ile się da :) W końcu coś musi zadziałać :)
UsuńCOŚ już zadziałało! Gratuluję.
UsuńDziękuję :)
UsuńMałgosiu! Pięknie i elegancko, jak zawsze, a do tego oryginalnie! No i wszystko - rękodzieło! Gratuluję próby i trzymam kciuki za ciąg dalszy!. Pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńEwa z Legnicy
Teraz tylko muszę kuć żelazo póki gorące :)
UsuńAaaa, no i dziękuję za pochwały :)
UsuńMalgosiu, wspaniale. Wszystko poogladalam. Teraz trzymam kciuki za zamowienia. Faktycznie wlaczylas turbo aby wyrobic sie na czas.
OdpowiedzUsuńSerdeczne pozdrowionka od Anonima B.
Ano, sama nie wiem, jak to mi się udało. Dziękuję :)
UsuńGratuluje i zycze dalszych sukcesow ,wpis bardzo interesujacy ,ciekawy ,uwilebiam takie klimaty.Pozdrawiam,irena z Poznania
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło :) Postaram się choć trochę przyłożyć do tych życzeń :)
UsuńOch, trzymam i ja kciuki za powodzenie w slubnych przedsiewzieciach (i nie tylko)��.
OdpowiedzUsuńKinga
Ty masz teraz inne zadanie, z zaciśniętymi kciukami kołderka dla Druso się nie uszyje :)
UsuńGratuluję prezentacji.Przepiękne zaproszenia, takie inne od "komputerowych" :)
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję :)
UsuńMałgosiu ogrom pracy włożyłaś w przygotowanie do tej imprezy. Pięknie przygotowałaś stoisko!! I wszystko w trzy tygodnie - podziwiam!
OdpowiedzUsuńAniu, Ty na pewno rozumiesz, co to znaczy niecałe trzy tygodnie na takie przedsięwzięcie :)
Usuń