A nie, nie. Hałasu nie udało nam się uniknąć, ale był bardzo specyficzny.
Wybraliśmy się w góry!
Tak, tak. Ja, histeryczny lękowiec wysokościowy dałam się namówić na wyprawę.
Nie myślcie, że coś się zmieniło. Po prostu, już widziałam te góry, byłam niepodal celu 10 lat temu, a z kolei poczatek naszej trasy przewinął się gdzieś na zdjęciach z grzybobrania.
Z całej wycieczki najtrudniejsza była jazda samochodem, bez "travel gum" chyba bym nie dała rady. Przezornie też uszykowałam wersję piknikową obiadu, żeby nie jechać z pełnym żołądkiem.
Dojechaliśmy na wysokość ok. 1600 m n.p.m. i zaczęliśmy właśnie od posiłku.
Auta zostawia się na drodze, w punkcie szumnie nazwanym Parcheggio Lago di Scaffaiolo, dalej rusza się oznaczonym szlakiem. Łagodne podejście trwa około godziny i kończy się nad lago (czyli jeziorem). Można, oczywiście, iść dalej, ale na pierwszy raz trzeba było zadać sobie przejście w wersji light.
Dziwnie może to zabrzmieć, ale udało mi się nawet lekko zmarznąć. I powodem tego nie była bezpośrednio wysokość, tylko wiatry wspinające się po przełęczach. Były tak silne, że kilka razy z ledwością utrzymałam równowagę. Ciekawa jestem, czy zawsze tak dują? Gdy tylko przeszliśmy na zawietrzną stronę gór, wszystko się uspokoiło. Wtedy można było naprawdę odczuć, jaka jest różnica temperatur między niziną a szczytami Apeninów. Coś wspaniałego na piekące upały!
Zdjęcie sferyczne z wyprawy.
Spodziewałabym się większej liczby ludzi, bo wszak niedziela, trasa łatwiuśka (nawet zakwasów nie miałam, ja - cienias sportowy), zdarzały się większe grupki, rodziny, ale wszystko jakoś tak znośnie, bez utrudnień w ruchu. Większość wyruszyła rano, zjadła zapewne coś u góry i wracała, gdy my dopiero weszliśmy na szlak.
Z powrotem szlaki świeciły pustkami, z rzadka żegnając niedobitków. Nasze auto było już jedynym oczekującym.
Największy harmider robiły dzieciaki pod schroniskiem.
Zaczynały właśnie kolejny wakacyjny turnus przygody w górach. Świetny pomysł, brak zasięgu telefonii i internetu "skazał" je na zabawy proponowane przez prowadzących ten obóz. Widzieliśmy jak poszukiwali skarbów.
W ulotce było wspomniane, że będą też poznawać rośliny, uczyć się różnych ciekawych zjawisk, itp.
Niektórzy dorośli chyba już swój skarb znaleźli:
A skoro już o schronisku mowa. To dzięki zawieszonej tam web kamerze (chyba sygnał idzie przez satelitę, bo wspomniałam już, że sieci nie ma) wcześniej uniknęliśmy wędrówki w chmurach. Dwie kolejne niedziele podglądałam rano, jaki jest stan. Miałam wrażenie, że kamera się nie odświeża, bo było widac tylko stolik przed schroniskiem. W końcu ukazało się i jeziorko i cała dal za nim.
W schronisku najpopularniejszym napojem była ... herbata!
No, baaa!
Po takich hulaszczo-wietrznych kompanach podróży nic innego nie wchodziło w grę. Plus trochę słodkiego, ale to w ramach obchodów pewnej rocznicy.
Niniejszym chciałam też odszczekać lekkie podśmiechujki z pewnej pary, która wydawała się przesadnie ciepło ubrana.
Ja wzięłam na wszelki wypadek coś z długim rękawem. Głównie szczelne okrycia głowy budziły potem moją jawną zazdrość, zwłaszcza w drodze powrotnej, gdy szliśmy szczytami na wysokości niemal 1800 m n.p.m. Nagrałam to wycie wiatru, chociaż moja głowa dotąd pamięta i ten dźwięk i te szalone prądy powietrza czyniące mi nową fryzurę na głowie. I dla porównania, już niżej, gdy z powrotem było słychać ptaki.
Postanowiałam patrzeć nie tylko w dal, ale i uważnie pod nogi, by przyjrzeć się roślinności. O jagodach już wiedziałam, tym razem zaskoczyły mnie żółciuśkie bratki. Nie miałam pojęcia, że są w stanie tak wysoko i dziko rosnąć. Wiele razy przekraczaliśmy strumyki, nie dziwiły więc przy nich swojskie kaczeńce. Przyznam się od razu, że wzruszyłam się na widok niezapominajek. Pierwszy raz widziałam je tu w naturze.
Cały spacer dodał mi skrzydeł. Czułam się fantastycznie, już bym chciała wrócić i powędrować którymś ze szlaków. Czarnych jagód jeszcze nie było, ale spróbujcie sobie wyobrazić, że większość zieleni na tych wzgórzach jest utworzona przez krzewinki.
Zbierać bez specjalnej licencji ich nie można, ale tak garściami do buzi, i owszem.
Informacja dla chętnych takiej przygody:
Większość trasy przebiega w Toskanii, tylko na końcu wkroczyliśmy na teren Emilia-Romania.
Na początek szlaku można dojechać autem, choć droga na końcu jest bardzo "terenowa".
Można też zostawić auto w Doganaccia, podjechać kolejką (widziałam działającą), można i z Doganacci już iść pieszo. Tuż przy "pinezce" wchodzi się na szlak (na widocznej mapie w prawo) i idzie ku jeziorku. Trasa jest oznaczona barwami naszej polskiej flagi.
Ta wyprawa, a raczej wyprawka, była też uczczeniem mojej osobistej rocznicy (już dziewiątej) zmiany życia, wywrócenia go do góry nogami. A może wręcz przeciwnie? Stanięcia na nogach, choć z bardzo dużymi skrzydłami ? Tym razem więc moje zdrowie wypiję czymś absolutnie pysznym i bezalkoholowym, o czym wspomniałam w artykule o strawionym Neapolu. Otóż, Krzysztof kiedyś w jednym z barów wypatrzył spremuta, czyli świeżo wyciskany sok z granatów. Lekko cierpki, wspaniały smak! W Neapolu sfotografowałam plakat, na którym napisano jakieś jednostki antyoksydantów, których granaty mają niebotyczne ilości.
Bez względu na ich wartość odżywczą polecam przekroić owoc na pół, posłużyć się wyciskarką do cytrusów i pić.
Tak smacznie i zdrowo zaczęłam dziesiąty rok zamieszkania w Toskanii.
Alla salute!
Tak tam spokojnie i przeyronnie ....fantastyczna wyprawa!
OdpowiedzUsuńI tego mi było trzeba! Właśnie tego niesamowitego spokoju i powietrza wszędzie dookoła :)
UsuńKolejnych dziesiatek zycze.
OdpowiedzUsuńWycueczka wspaniala. Nasteonym razem jade z Wami ;-), chocby w marzeniach.
Dziękuję, jeszcze jeden rok na dziesiątkę został, a potem będę się starała o następne :) Zapraszam na wycieczkę!
Usuńojej !!!! ale jestem zaskoczona ;D bardzo nietypowy i odmienny wpis ! super sprawa. A to Ci niespodzianka. Gratuluję wyprawy i kondycji rzecz jasna ;)
OdpowiedzUsuńA bo człowie potrzebuje czasami zupełnej odmiany, wyskoczenia z torów :) A tam kondycji wielkiej nie trzeba było.
UsuńJa już tam jestem! Z początku myślałam, że ścieków w Bieszczadach! :-)
OdpowiedzUsuńSpecjalnie dałam taki tytuł, żeby odrobinę namieszać :)
Usuńpoczułam się jak w Bieszczadach. Na niektórych zdjęciach widać spore podobieństwo. Stanąć na nogi z dużymi skrzydłami - moje marzenie. Pani Małgosiu, a czy te bratki można jeść? Pytam, bo nasze polskie można. Mało osób o tym wie dlatego podczas obiadu można nieźle zaskoczyć gości zjadając bratkową dekorację z talerza :-) Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńTak, bardzo jest bieszczadzko, ja to może mniej wiem z doświadczenia, bo raz byłam, ale ks.Krzysztof to doświadczony bieszczadowiec. Różnica tkwi w wysokości. Nie wiem nic o jadalności tych bratków, zapewne jest z nimi podobnie, jak z całą rodziną, ale nie można ich tam zrywać, bo to park krajobrazowy.
UsuńPiękne zdjęcia! A marszruta z pewnoscią ciekawa ale i chyba męcząca, podziwiam i zazdroszczę, ponieważ nie mam kondycji do chodzenia po górach a takich widoków to niestety bez wspięcia się do góry, nie będzie :)
OdpowiedzUsuńKochana! Ja nawet zakwasów nie miałam, a naprawdę moja kondycja nie jest niczym wzmacniania, poza normalnym moim trybem życia. Zero ćwiczeń, ostatnio nawet zero spacerów, oprócz zwiedzania, oczywiście. Łagodnymi stokami wznieśliśmy się może o 200 metrów, fakt, że aż na 1800 m n.p.m., ale to taka charakterystyka tych gór. Zapraszam! Może w końcu przyjedziesz?
UsuńPięknie tam...
OdpowiedzUsuńKinga
Chcesz się wybrać?
UsuńMmmmmmmmmmm... rewelacja! My za trzy tygodnie w Bieszczady! Aż mi się ciepło na sercu zrobiło. Zdjęcia cudne!
OdpowiedzUsuńOby te trzy tygodnie przebiegły galopem!
UsuńNo to już nie mam co powtarzać, że można zatęsknić za Bieszczadami - wszyscy to zauważyli. Piękna wycieczka! A ja właśnie odkryłam, przy okazji czytania wpisów o Neapolu, że w tym roku przypada i moja dziesiąta rocznica... w listopadzie 2007 roku po raz pierwszy byłam, krótko, w Toskanii. Parma, region Chianti, potem Emilia Romana - szlakiem parmezanu, wina i mozzarelli. Cóż za zbieg! :) Od tamtej pory stale kombinowałem, żeby wrócić na dłużej. Udało się dwukrotnie. W tym roku planujemy po raz trzeci...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Aldona
No to trzeba to jakoś uczcić! Poza przyjazdem do Toskanii, oczywiście.
Usuń