poniedziałek, 6 sierpnia 2007

ZNOWU O JEDZENIU

W sobotę jeszcze obiad proszony u pewnego małżeństwa. On dentysta, ona dietetyczka. Jeden syn adoptowany z Rumunii. Wyrósł im na tak przystojnego młodziana, że nie można oczu oderwać, jak od pięknego obrazu.
Menu Aperitif: słodko-gorzki napój zwany tutaj gingerem – taki czerwony, bardzo gęsty. Przystawki to różne szynki i salami a do tego melon. Potem lasagna z grzybami i serem (trochę zjadłam, ale niestety grzyby to nie moje ulubione smaki), na drugie pyszne mięsko, frytki i sałata. Deser: owoce oraz crema Fiorentina - (jakiś rodzaj musu jajecznego, schłodzonego). Wszystko do popicia chianti.
Podczas obiadu, ciekawe rozmowy. Anna Lucia opowiadała o swojej pracy w prywatnym gabinecie dietetycznym. Mówiła z wielkim zapałem i przejęciem, zwłaszcza o dziewczynie anorektyczce, której raczej już się nie da pomóc. Potem długa dysputa na temat różnicy w podejściu go Kościoła między JPII a Benedyktem XVI. Trudno jest im zrozumieć, że dokładne określenie swojej tożsamości nie oznacza potępiania innych ludzi. Benedykt im nie w smak. Mnie najbardziej poruszył nakreślony przez nich obraz Cosenzy, miejscowości z południa Włoch. Marazm stagnacja, narkotyki. Co tydzień jakaś strzelanina, bezsensowna śmierć. Wielu ich rówieśników leży już na cmentarzu. Nie dziwota, że Polacy jadący pracować na południe Italii trafiają do jakichś szemranych obozów. Anna Lucia mówiła, że tamtejszym ludziom nie chce się pracować. No to pozostają emigranci.
Niedziela jak zawsze zaczęła się od Mszy. Potem ja spokój w kuchni, bo zostaliśmy zaproszeni do Franki I Fabia na obiad. Obiadek przepychotkaNa przystawki crostini z zimnym ragù, wędlinami oraz mniamiuśny surowy  seler naciowy (kawałki łodyg) nadziewany serkiem Philadelphia. Primo: makaron z ragù, secondo: królik oraz kurczak i smażone ziemniaki. Potem sałata, jak kto chce. A na deser wyśmienita macedonia (alkohol użyty to gin).
A po obiedzie 70 km na północ spacer z psami na wysokości 1500 m n.p.m. w Apeninie Bolońskim.
Czułam się tak harmonijnie w tamtym miejscu. Ani wielce męczący spacer, ani za gorąco, ani za chłodno. Łagodność gór podobna do bieszczadzkich wzgórz, z tym że wyżej, i pełno czarnych jagód, zwłaszcza powyżej pasma drzewostanu. Na widok charta ludzie przystawali zachwyceni, potem, gdy wzrok ich padał na mopsa, wybuchali śmiechem - biedny, kochany Druso. No zipiał trochę, ale tym razem mniej z wysiłku i gorąca, a więcej z przejęcia. A że nie taki trendy szczupły? Ba!
   
  

Z powrotem zatrzymaliśmy się przy małym sanktuarium, żeby poczuć choć trochę klimat odpustu. Chyba na całym świecie stoiska odpustowe mają coś ze sobą wspólnego, zmienia się tylko koloryt lokalny. Choć przyznam, że kram z ziołami bardzo mi się spodobał. Ale na porchettę (świniaczka) nie miałam ochoty.
  
  


Jak to w górach, źródła w obfitości, tutaj obłożone ludźmi nabierającymi wodę do butelek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz