środa, 1 sierpnia 2007

TOSKANIA SPOZA SZABLONU

Trochę do pisania się nazbierało.
Wczoraj na zaproszenie Viviany - 75 letniej parafianki - pojechaliśmy odwiedzić ją w pobliskie góry do Piano degli Ontani. Godzina jazdy samochodem a znajdujesz się powyżej 1000 m n.p.m. Nie jest to miejsce dla turystów spragnionych słońca, zabytków i bajecznie średniowieczno-renesansowej Toskanii. Tak daleko nie sięgają oliwki, cyprysy i winnice. Za to tu znajdziesz ochłodę. To było jak orzeźwienie, kilkanaście stopni różnicy. Choć przyznam, że wolę upały na dole. Za to miejsce na spacer cudowne. Widoki dwutysięczników w tle, zieleń, zieleń i jeszcze raz zieleń.  
Viviana niestety na dłuższą metę bardzo nużąca, ponieważ odczuwa potrzebę opowiedzenia wszystkiego, i tego, co może cię dotyczyć, interesować, i tego, co absolutnie nie wchodzi w krąg twoich myśli. Wszytko jest bello, bellissimo, choćby największa tandeta, albo wcale nieuroczy kościółek. Jednak z chęcią przyjęliśmy jej zaproszenie, bo przede wszystkim ona tego potrzebowała a i dzięki temu zobaczyliśmy ciekawe miejsca do wędrówek po górach, osiągalnych chyba dla mojego kolana i i lęku wysokości.  Zresztą pozostaję pełna podziwu, jak może wyglądać pani w jej wieku. Ech!

Same miejscowości niezbyt ciekawe, urządzone pod starszych ludzi latem a zimą pod narciarzy. Architektura górska. Nastrój miejscowości letniskowo-zimowiskowych. Czasami tylko jakiś opuszczony dom w pobliżu sztucznego stopnia wodnego (w celu wytwarzania prądu). No i więcej kijanek niż ludzi.
  
     
   



Największe nasze zainteresowanie wzbudziły plastikowe imitacje ceramiki, że dopiero po dotyku można było rozpoznać tworzywo. A drugą powalającą ciekawostką były niebieskie hortensje aż w oczy raziło. Niemal błękit kobaltowy.
    

Abetone
   
(wybitnie narciarskie) straszyło pustką, tym bardziej spotęgowaną, że pod koniec siesty przyszło nam tam być. A siesta bardzo by się przydała, gdyż zjedliśmy w hotelu, w którym zatrzymała się Viviana, przepyszny obiad. No poezja! Przystawki - crostini (malusie kanapki bagietkowe z pasztecikiem albo z grzybkami - wszystko w tym hotelu własnego wytwórstwa) oraz wędliny, a w tym, co ciekawe, grubo w kostkę pokrojona jakaś chyba prosciutto crudo, sowicie polana oliwą. Jeszcze jedna przystawka to było coś na wzór gęstej zupy chlebowej. Zimne - przesmakowite, trudno mi jednak rozgryźć, czym było doprawione. Primo piatto: tortellini nadziewane mięsem i ricottą w sosie ragú. Krzysztof - jakiś makaron z grzybami. Na drugie gotowane mięso w ziołach. Aj! Rozpływało się w ustach, ale nie mogłam zjeść za dużo, żeby zostało mi miejsce na czarne jagody z lodami. O winie nie wspomnę, to obowiązkowe rosso.
Powrót z gór okazał się mordęgą, gdyż ilość zakrętów pomnożona przez ilość niestrawionego jedzenia jest asamochodowa. Jakoś dzielnie dałam radę przysypiając koło kierowcy.
Dzisiaj zwolnione tempo, zwłaszcza kuchenne. Krzysztof najpierw rano miał jakieś parafialne sprawy w kurii.Potem pojechaliśmy do obuwniczego w końcu kupić mi wygodne (czytaj: miękkie podeszwy) japonki do biegania po domu. Przy okazji zaopatrzyłam się też w buciki do łażenia po górach.
Na obiad kierunek Montecatini Alto. Znowu tortellini z ricottą, ale tym razem zamiast mięsa szpinak a w roli sosu roztopione masło i kilka świeżych listków szałwii. Mniam! Do tego vino di casa. I skrócona wersja obiadu, bo potem już "tylko" lody. Choć tych bym nie polecała. Miały być z macedonią, a to przypominało owoce w wodnej zalewie a nie macedonię. Wszystko wynagradzał widok z tarasu na wzgórza pełne srebrzystozielonych gajów oliwnych, poprzetykane pionami ciemnych cyprysów.
Wieczorkiem niespodziewana wizyta Teresy z chorą na raka córką. Przyszły zaprzyjaźnić nasze psiunie z ich 4 miesięcznym bokserem. Ależ cudo! Słodziak. Niestety chartowi niezbyt w smak był taki szczeniak i podwarkiwał na niego, ale Druso z chęcią krążył wokół ślicznoty. Teresa robi, co się da, by wyciągać córkę z domu. Dziewczyna jest młodą mężatką, chyba z trzyletnim stażem, i na razie dość mocno atakowaną przez chorobę. Niezywkły widok był, gdy  parę dni temu Teresa przyszła do kościoła z krótkimi włosami (zawsze nosiła długie). Ścięła je, by dodać odwagi córce przed zgoleniem na łyso tego, co i tak pod wpływem chemioterapii ma wypaść. Przyznam, że ten traumatyczny dla kobiety zabieg fryzjerski nie zepsuł szlachetności urody Rosalby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz