niedziela, 28 października 2007

ŚLUBNIE

Niedziela. Wczoraj niespodziewanie wyszło słońce i wróciło ciepełko. Niespodziewanie pewnie tylko dla mnie, bo mając we krwi zbliżający się listopad nie spodziewałabym się po takim równo chmurzastym niebie, że jeszcze poczuję 20 stopni w cieniu. Rano pojechaliśmy na ślub polsko-włoski, który Krzysztof pobłogosławił. Ucieszyłam się, że Krystyna miała taki ładny dzień na zaślubiny. Ubrałam się zgodnie z konwencją, czyli na czarno. Większość obecnych była tak ubrana, ponoć w celu by najbardziej widoczna była panna młoda. Przybyli goście mało zorientowani w pięknie liturgii, nudzili się i nie umieli znieść oczekiwania chyba na następnego papierosa, wychodzili więc nagminnie podczas nabożeństwa. Byliśmy w małej kaplicy pod San Miniato i wyszliśmy zachwyceni utrzymaniem i porządkiem, zwłaszcza wielką poprawnością liturgiczną. A jednak księża włoscy też potrafią! Oczekując na uroczystość spostrzegłam nieopodal cmentarz. Jak wyglądają włoskie cmentarze już mniej więcej wiem, ale rozbawiła mnie wielka antena tuż przed nim. Sposób na łączność z zaświatami?

Niestety z powodu zajęć Krzysztofa nie zostaliśmy na obiedzie, a pewnie byłoby o czym pisać.
Poza tym dzień przebiegł spokojnie. Przygotowałam mięsa, które przyniósł Fabio - rzeźnik. Małe kawałki podsmażyłam do bigosu a wołowe żeberka zalałam w winnej marynacie, dzisiaj już się duszą w rondlu.

Z tym spokojem soboty to trochę przesłodziłam, bo Krzysztof w swojej grupie katechetycznej dzieci pierwszokomunijnych ogłosił konkurs telefoniczny. Dzieci miały dzwonić od godz. 18 podając prawidłową odpowiedź na zawołanie "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" Co to sie działo! Krzysztof sobie spokojnie pijechał odprawić Mszę u mniszek a ja zostałam z rozgrzaną do czerwoności słuchawką. No dobra, nie do końca, bo po prostu nie odbierałam telefonów, za to poczta głosowa odbierała za mnie i Krzysztofa. Przynajmniej dzieciaki nauczyły się dzwonić do proboszcza he! he!
Wróćmy do niedzieli. Krzysztof pojechał błogosławić następny ślub a ja spokojnie zasiadłam uzupełnić zapiśnik o festę z 14. października.
Otóż patron naszej parafii nie ma swego święta (a jest nim San Pantaleo), za to Matka Boża Różańcowa przyjmuje wszelkie honory: uroczystą mszę, procesję oraz przepyszne pączki i loterię.
 
 
Msza i procesja w gestii proboszcza, pączki tutejszego Circolo, a loteria Stowarzyszenia TEISD. Msza bardzo uroczysta z lokalnym chórem. Z zadziwienia dotąd wyjść nie mogę, że ludzie których znam na co dzień, często zwykli prości, kochani, nagle wydają z siebie tak piękne dźwięki. Nie żadni profesjonaliści, tylko parafianie okazyjnie skrzykujący się, by uświetnić uroczystość.
Procesja z różańcem i śpiewami, i o dziwo autentycznie brakowało mi w niej orkiestry dętej (niektórzy w związku z tym przekreślili całe święto – bez orkiestry nie ma festy). Procesja nie rozchodzi się gdzieś w parafii, tylko zawraca do kościoła, bo tam obok już bardziej przyziemne atrakcje. Paczki loteria i kram odpustowy.
   
Dwa lata temu za namową pewnych osób Krzysztof zrezygnował z muzyków, gdyż grali zbyt świecko no i szczerze mówiąc za drogo. W tym roku było już za późno, ale okazało się że jest nieopodal zespół grający utwory religijne i dużo tańszy.
A poza tym świeckie kawałki i tak jak znalazł byłyby na spotkanie przy pączkach. Pączki cieplusie i przepychotka. Usmażono 300 i zniknęły w zawrotnym tempie, nie dla wszystkich starczyło.
 
      
 
 

Na loterii wśród wielu zbytecznych przedmiotów główna wygrana była bardzo atrakcyjna – cała noga prosciutto oraz wspaniały rower.
 

Wyczuwszy podniosły nastrój postarałam się też wyglądać podniośle, czym bardzo przypadłam do gustu jednemu z parafian. Co pewien czas podchodził do mnie i prawił komplementy o najpiękniejszej na procesji. W końcu zapytałam „Ma Madonna più bella?” (ale Madonna bardziej piękna?). Gorąco potwierdził i dał mi spokój, a ja pozostałam dumna po dziś dzień, że umiałam znaleźć odpowiednie słowa we włoskim języku. W ogóle już nieźle dawałam sobie radę bez osobistego tłumacza, dziwiłam się tylko, jak Dino wyobraża sobie żebym do Polski jechała na jeden dzień. A on nie dosłyszał bezdźwięczności głoski „p” w słowie Polonia i uparcie myślał, ze jadę do Bolonii, więc sam się dziwił że aż na 9 dni chcę tam jechać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz