Takie miłe zwyczajne dni. Wczoraj Franca pomogła mi pofarbować włosy. Postanowiłam w końcu zasmarować te odrosty, najgorsze zapalenie skóry już mi przeszło, więc chyba nic się nie stanie. Jak na razie spokój. Była K. zaprosić Krzysztofa na weselne przyjęcie oraz ustalić z nim sprawy liturgii, którą będzie sprawował. Ciągle eksperymentuję ze świecami, zbieram doświadczenia, a szczególnie błędy. Dzisiaj dokonałam próby ognia. To tak trudno napocząć nową, własnoręcznie odlaną świecę, ale inaczej trudno byłoby ofiarowywać świece nie wiedząc jak się palą. Na szczęście, jak dotąd, osoby obdarowane potraktowały świece jako gadżet ozdobny a nie użytkowy. Piszę „na szczęście”, gdyż okazuje się że do niektórych dałam za duże knoty. Co widać po tej tu na zdjęciu, paliła się ekspresowo i czasami dymnie.
A teraz pozostaniemy w temacie światła, tylko trochę większej iluminacji, niż dała moja świeca z grubachnym knotem. Otóż nie dotarłam do źródeł tego strojenia kościołów we Włoszech i to tych najbardziej zabytkowych, ale „cudownie” mamy Boże Narodzenie, albo jak kto woli mały Disneyland. Nasz kościółek i tak nie jest zbyt duży, ale znam przecudnie na wzgórzu położone dwa kościoły, które całe są podkreślone na odpust taką oto iluminacją:
Z okien tego nie widzę, a gdy wyprowadzam wieczorem psy do ogrodu to mam to akurat z tyłu kościoła, gdzie nie ma iluminacji. A propos ogrodu, w końcu widać mniej więcej jego płaszczyznę. Wycięto zielsko, skoszono trawę, zniknęły graty. Dzisiaj uporządkowaliśmy też teren pod murem od strony ulicy. Od razu inaczej! Po powrocie chyba znowu zamiast zaszyć się w pracowni zaszyję się w ogrodzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz