wtorek, 2 października 2007

NA KRAŃCU TOSKANII

Na czym to ja ostatnio skończyłam? Aaa! Treppio!
To było tak: około godziny drogi krętymi mocno drogami, mijając po drodze schorowanego borsuka, wspięliśmy się najpierw na wysokość 750 m n.p.m. do głównej siedziby ks. Ryszarda. Szacowny kościół pod wezwaniem Michała Archanioła pozostawiliśmy zdjęciom na przyszły czas, żeby na pewno mieć wymówkę do powrotu. Nie wzięliśmy nawet lepszego aparatu, pozostaliśmy przy tych w telefonach. Tak więc nie będę teraz rozpisywać się nad budynkiem, a jest uroczy z przecudnymi organami.
Obiad (przepyszny! przygotowany przez Waldka – kuzyna ks. Ryszarda) zjedliśmy w wielkim pokoju na plebanii.  A jak się już trochę uleżało, gdy pogadaliśmy na tematy przykościelne, ze straszną wizją niemieckiego kościoła, w którym przedtem pracował Ryszard, wybyliśmy w góry na spacer. Trochę podjeżdżaliśmy autem, trochę pieszo. Towarzyszyła nam prześliczna znajda owczarek Saba. Taki wyjazd w góry może wyciszyć niemal każdego, olbrzymie przestrzenie, ciszę w zadziwiający sposób przerywają tylko jelenie akurat w pełnym okresie godowym. Ależ ryczą! Ależ to się niesie po górach! Jednego nawet spotkaliśmy. Dorodny okaz, z wielgachnym porożem. Małe osady połączone tylko nazwą, duże odległości, domy zamieszkałe zazwyczaj w sezonie, a niektóre już na zawsze opuszczone. Często jeszcze dach z łupka.
   
  
Część gospodarstw na dziko przejęta we władanie tzw. elfi (elfów) czyli coś na wzór hipisów, a może bardziej ludzi, którym znudziła się cywilizacja? Ryszard mówił, że zdarzają się wśród nich bardzo dobrze wykształceni ludzie.
Zupełnie północna Toskania niemal w niczym nie przypomina tej z obrazków. Nie ma cyprysów, gajów oliwnych, winnic. Za to są niepoliczone ilości kasztanów jadalnych, jesienne krokusy.
   
    
Wszędzie strumienie, skały i bardziej surowa architektura. Bez tynków, sam kamień, a okiennice mające za cel ochronić głównie przed wiatrami tracą na finezji poprzecznych szczebelków, za to solidną dechą i okuciami zapewniają, że ochronią przed żywiołem.  
    
   
Oprócz rozochoconych jeleni jest tam całe mnóstwo węży i to o solidnej długości, potrafiących zadusić małe zwierzę domowe, np. kota. Na szczęście my żadnego nie spotkaliśmy. Uff!
Tak sobie podjeżdżając i wędrując znaleźliśmy się na wysokości 1000 m w pobliżu tajemniczego zagajnika z araukarii. Kto je tam posadził? Po co? Żeby było jeszcze niezwyklej?
Wyciszeni dokumentnie następnego dnia obłożyliśmy się hałasem Florencji. Nie pojechaliśmy niczego zwiedzać, poza sklepami oraz domkiem Ani i jego otoczeniem. To drugie nie miało już w sobie takiej dawki decybeli, ale to pierwsze oszołomiło. A niby nie ma już tylu turystów! Jednak jest to wielkie miasto, które obezwładnia swoim ruchem, zwłaszcza po ciszy gór. Zakupy udane, a wizyta u Ani w bajkowej niemal scenerii. Ogród z widokiem na Florencję, charakterystyczną w niej Duomo z olbrzymią kopułą. To jest miejsce, gdzie nawet wielkie miasto nie wadzi:
   
Wieczorem jeszcze raz spotkanie z Anią, ale tym razem tu w domu, i nauka mailowania. Pojętna uczennica!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz