niedziela, 7 października 2007

O ZGUBNYCH SKUTKACH JEDZENIA

Sobota dosyć często musi być kojarzona z układaniem kwiatów. Tym razem, znowu po pogrzebie, przyniesiono trochę kwiatów. Uff! Były różowe! W sobotę był chrzest i to dziewczynki! A tutaj też funkcjonują kolory oznaczające płeć. Jak zawsze, obiad, na szczęście zupa z poprzedniego dnia, więc zdążyłam dokończyć i sfotografować świece.
   
To jeszcze nie wszystkie eksperymenty, została mi wielka bryła odlewana w pudełku na buty z zamiarem pocięcia potem. Z kolei jedna tafla, trochę malarsko potraktowana, pękła mi przy przecinaniu, tzn. samoczynnie nie pękła, dopomogłam jej w pokonaniu wysokości stół-podłoga, ze skutkiem destrukcyjnym. Na szczęście inny eksperyment – sklejanie tafli, zainspirowany tym, co widziałam w sklepie-warsztacie w Sienie – zakończył się powstaniem takiej oto pachnącej czekoladowo formy:
Komplet czterech świec przygotowałam specjalnie na kolację proszoną u mniszek z Casore. Trzy mniejsze i jedna większa, tak jak ich skład, przełożona i trzy siostry.
    
Msza przedziwna, kochane siostry, ale śpiewać to one nie śpiewały na chwałę swojego kraju, tylko Boga. Czasami uszy się skręcały. Za to wzruszająca gościnność, dwie pieśni z melodiami polskimi „Bądźże pozdrowiona” oraz „Czarna Madonna”. Przy czym ta druga nawet ze zbliżonym tłumaczeniem.
Kolacja absolutnie bez jednej fałszywej nutki. Mistrzostwo świata! Samymi przystawkami nakarmiłoby się pułk wojska. Krzysztof ostrzegał mnie wcześniej, bym uważała, bo nie dam rady wstać od stołu – niewiele się pomylił. Ale jak tu odmówić mojej ulubionej bruschetty, przesmacznych crostini wątróbkowych oraz jajecznych i pysznej prosciutto wędzonej?
A to był dopiero początek. Potem wjechały domowej roboty tortelini z serem ricotta i szpinakiem, polane pomarolą i posypane parmezanem. Niebo smakosza! Uspkojona jednym talerzem i że mi go zabrano Ne spodziewałam się zagrożenia drugim daniem, a tu – ratunku! – schabik panierowany w bułce oraz inne mięsko (jakie?) obłożone jakimś serem (zapomniałam zapytać, jakim) i tez w panierce. O winie nie wspominać? Contorno: frytki oraz kalafior gotowany na zimno, nie starczyło już mi nań miejsca bo widziałam na horyzoncie miseczki pod deser. I okazało się, ze tak, jak najbardziej słodkie, produkcja własna – crem caramel – zapiekany pudding włoski z sosem karmelowym. I to już był zgon! Ani odrobiny miejsca na schiacciatę z winogronami. Basta! Wydawało mi się, że brakuje mi skóry na brzuchu. Jakoś udało mi się zasnąć, ale około 2 w nocy musiałam salwować się herbatką z majeranku. Który polski żołądek wytrzymałby jeść tyle o tak nieludzkiej porze? Ja tylko chciałam być grzecznym gościem.
Po powrocie zastaliśmy tak wygłodniałe psy, że na czas szykowania im posiłku trzeba bylo je zamknąć. Nie odstępowały drzwi na krok.

Na szczęście msza miała ryt niedzielny, więc mogłam dogorywać w niedzielę rano i próbować zwalczyć, z marnym skutkiem, ból głowy. Zajrzałam jedynie do kościoła przez tajne okienko, żeby zrobić zdjęcia przeprowadzki figury Madonny, która przez ten tydzień będzie czekać na Festę (czyli święto) bliżej prezbiteium.
    
   
Tym razem nie pojechaliśmy nigdzie dalej, gdyż Krzysiek miał jeszcze zaplanowane na późne popołudnie modlitwy przy zmarłej, którą jutro będzie „transportował”. Wybraliśmy się więc na niedzielny obiad w pobliskie góry, około 600 m n.p.m.
    
Zabraliśmy psiaki, zaszyliśmy się w absolutnej ciszy przy jakiejś bocznej drodze. Trzeci dzień ta sama zupa, ale dla odmiany tylko lekkie drugie danie, czyli bresaola (surowa polędwica wolowa z lekka solona i suszona)  z rucolą. Ta sałata chodziła za mną od wizyty u Carli. I w końcu spotkały się wszystkie składniki z chęcią i możliwością spożycia. Ja jeszcze tylko nienasycona aspiryną zjadłam następne dwie tabletki. Do tego dobre zwykłe czerwone wino, woda, resztka deseru od sióstr, i słońce, i.. babie lato.
Może te cudowności rozwieją chmury nad Krzysiem, bo czytał dziś podczas pikniku gazetę z wywiadem tutejszego biskupa, który ma przedziwne pomysły na zmiany w diecezji (tworzyć małe wspólnoty księży obsługujące wiele parafii) i w ogóle ma niebywałe spojrzenie na rolę księdza. Zarzuca księżom z południa Włoch i obcokrajowcom, że za bardzo skupiają się na liturgii, życiu kościoła, zamiast bywać wśród ludu. Chyba mu się pomyliła rola opiekuna, albo działacza społecznego z kapłaństwem. Ciekawe jak te „racjonalizatorskie” pomysły wpłyną na moje, a tym bardziej Krzysztofa, życie tutaj?
 Wracając zadziwiliśmy się organizacją mijanego po drodze wyścigu kolarskiego. Nikt na wiele godzin na przód nie zamknął drogi, tylko gdy już zbliżaliśmy się do czoła peletonu spotkaliśmy najpierw pilotów i policjanta na motorze, którzy pokazali nam, że mamy zjechać na bok drogi.
   
Tych kolarzy zresztą było więcej, bo, jak co niedziela, na drogi wylegają całe kluby, by trenować kolarstwo, zwłaszcza górskie. Tym razem mogliśmy podzwiać na Montecatini Alto z drugiej strony góry oraz starszego pana pomykającego konno.
     
I to by były wydarzenia dzisiejszego dnia. Na wieczór zaplanowaliśmy film, Krzysztof wypożyczył "Das Leben der Anderen" (polski tytuł "Życie na podsłuchu"). Oglądaliśmy go z włoskim dubbingiem, bo inaczej w Italii filmów się nie ogląda. Film smutny, ale ciekawie pokazujący łamanie się nawet tak modelowgo oficera jakim był HGW. Pomyślałam, że w takim kraju jak NRD dużo trudniej było być sobą, niż w Polsce w tych samych czasach. Wiem, jesteśmy innym narodem i nie daliśmy się tak zniewolić, ale co z tymi , co nie chcieli się temu systemowi poddać we Wschodnich Niemczech? Nie ma czego zazdrościć. 
Na koniec wkleję obiecane zdjęcia z odwiedzonego kilkanaście dni temu sklepu z wyposażeniem ogrodów. Ech! Ach! Och! Oczywiście są i śmieszne i kiczowate obiekty, ale ta ceramika! Te amfory! Szyszki piniowe wszelakiej maści!
A jak wam się widzi głowa "Dawida" Michała Anioła?
  
  
  
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz