Tym razem obiad zjedliśmy w domu, więc wyruszyliśmy w senną sjestę. Najpierw chciałam koniecznie zobaczyć kościół w pobliżu Tavarnelle Val di Pesa, a konkretnie Pieve di San Pietro in Bossolo. I zobaczyłam, ale tylko zewnątrz, no bo kto w niedzielę o 14.00 zwiedza?! Trzeba będzie wrócić, gdyż na zdjęciach widziałam ciekawe wnętrze i krużganki, no i obok do zwiedzania zachęcało muzeum sztuki sakralnej.
Kościół zbudowano na skraju miejscowości oraz na szczycie pagórka z rozległą panoramą na obsadzone winnicami wzgórza.
Swoją historią sięga 990 roku, więc już się domyślacie, dlaczego chciałam go zobaczyć.
Większą radość z kościoła, nawet zamkniętego miały gołębie.
Zaraz nieopodal drogowskazy zapraszały do Castello del Nero. Jeśli castello, to czemu nie? Jedziemy.
No ładnie! Wszystko baaardzo ładnie, ale chyba nie na moją kieszeń :) Poza tym spora liczba samochodów na parkingu nie napawała optymizmem i atmosferą wyciszenia. Obejrzeliśmy miejsce tylko od strony parkingu i pojechaliśmy dalej.
Na wyczucie chcieliśmy trafić do Barberino Val d'Elsa, lecz wybraliśmy nie tę drogę, przez co odkryliśmy spektakularnie położone sanktuarium Santa Maria del Carmine. Tu przynajmniej drzwi do kościoła były otwarte. Taaaa! Tylko te zewnętrzne, choć przynajmniej przez szybę można było zajrzeć do środka, by wiedzieć, że aż tak wielce to chyba żałować nie muszę.
Z zewnątrz rozgrywały się o wiele piękniejsze sceny z przenikającymi się łukami krużganków okalających świątynię. Co łuk to nowy obraz.
Malowniczość otoczenia podkreślały fragmenty fresków, szkoda że mocno zniszczone, bo wyglądały na smakowity kąsek.
Nieopodal wypatrzyłam ciekawe schody wyłożone matami do tłoczenia oliwy, te maty spotkaliśmy jeszcze raz tego dnia przejeżdżając prze jakiś gaj oliwny, odpoczywały pod drzewem czekając na pracę.
Do Barberino w końcu nie dotarliśmy, bo po powrocie do Tavarnelle okazało się, że przejazd uniemożliwia jakaś festa, więc ruszyliśmy do San Gimignano, gdzie byliśmy umówieni na lody. Przyjechaliśmy przed mniej więcej umówioną godziną spotkania, więc wyjęłam mój niezbędnik i szybko starałam się uchwycić rozmaitość kształtów i grę cieni na Piazza della Cisterna. Szkic wymagałby jeszcze dalszej obróbki, ale taki oto był zapis chwili.
Zjedliśmy lody (oczywiście pyszne, tylko ta palemka!) w dobrym towarzystwie, i wcale nie u mistrzów świata, tylko w lodziarni na rogu tegoż placu.
W pewnym momencie rozmowę utrudnili nam dobosze z krótką paradą w strojach historycznych zapraszającą na świętowanie z winem Vernaccia. Może nie tym razem?
A w ogóle to chciałam oficjalnie pochwalić Krzysztofa za pomysł nietargania torby z moim sprzętem. sam nawet zaoferował się i spakował mnie do walizeczki, którą potem dzielnie taszczył po San Gimignano. Nawet dobrze się z nią prezentował, nieprawdaż? Jak by to powiedziała jego kuzynka: "zadał szyku", hi hi hi. Tym bardziej, że słońce go męczy po krótko ogolonej głowie i czymś musi ją zasłaniać, a piuski się nie dorobił :)
Jeszcze tylko krótki spacer, podczas którego nie mogłam oprzeć się wieżom i innym skarbom San Gimignano i wróciliśmy do domu, by powitać naszych gości nocujących w Montagnanie.
Czuję jakby odbyła tę podróż. Jest i rysunek, lody, widoki.Oj tęskni mi się. Dziękuję
OdpowiedzUsuńMałgosiu co Ty masz w tej walizie?Szatugi,płótna,komplet farb:)?
OdpowiedzUsuńJa bym Cię spakowała w mały plecaczek :) A lody uwielbiam,musiały być pyszne- a świetny szkic lawowany !
Przecudna ta Toskania.I przepyszna.
OdpowiedzUsuńAsiu wielkość walizeczki to kwestia bloku - i tak niemal się nie zmieścił, to jest A3. No i poduszka też tam jest. Reszta nie zabiera tyle miejsca.
OdpowiedzUsuńA poduszka,to już wszystko jasne :) Ja za czasów plenerowych uszyłam sobie taki pokrowiec na blok i przewieszałam przez ramię-był lżejszy niż zwykła teczka,którą można kupić w sklepie dla plastyków. A po rozłożeniu tegoż pokrowca( bo on był z takiego pikowanego materiału) mogłam na tym usiąść i nie marwtwić się,że się pobrudzę. Ale na podduszce zapewnie wygodniej i bardziej elegancko :)
OdpowiedzUsuńWspaniale letnie popoludnie, a kruzganki zachwycajace jak i malowidla scienne, ja bym tam mogla stac i wygapaic sie w nieskonczonosc.
OdpowiedzUsuńNiedzielna wyprawa wspaniala i z wielka ochota juz zapisuje sie na nastepna.
Pozdrawim:)
Dopiero wróciłam z Włoch, a już za sprawą Twoich zdjęć, tęsknię...
OdpowiedzUsuńSan Gimignano, kojarzy mi się z potwornym upałem, najlepszą na świecie granitą i ciepłymi schodami na których siedzieliśmy sobie, obserwując piękny rynek i ludzi z różnych stron świata. A czas płynął leniwie...a my sobie z tego nic a nic nie robiliśmy:):)
Asiu, ja nawet na poduszce w końcu cierpnę w najszlachetniejszej części ciała, więc pikowane coś nie wchodzi w grę. A poza tym walizeczka ma tę przewagę, że się jej nie dźwiga :) No i dobrze komponuje się z proboszczem :)
OdpowiedzUsuńCieszę się, że udało mi się i Was zabrać na tę wycieczkę :)
Malgosiu!-nam w tym roku udalo sie wejsc do srodka Pieve di Panzano.W niedziele pod wieczor trafilismy na fieste, uswietniona prelekcja ksiedza w kruzgankach obok kosciola, a potem koncertem fortepianowym w kosciele. W czasie prelekcji zwiedzilismy wnetrze- rzeczywiscie warto,mam nawet zdjecia-a kiedy wreszcie weszli do wnetrza(ksiadz kochal mowic i jak to w Italii wszystko sie opoznialo)zajrzelismy do klasztoru.Pieknie! annamaria
OdpowiedzUsuńRozmarzyłam się, byliśmy w San Gimignano. To uczucie niesamowite spacerować po tych uliczkach, zajadać się lodami (zimne niebo) i patrzeć na średniowieczne wieże.
OdpowiedzUsuń