piątek, 30 marca 2012

FLORENCKA IMPROWIZACJA cz.1

W piątek pisałam artykuł na bloga o kościele św. Trójcy. Szukałam wyjaśnienia czegoś tam, już nie pamiętam czego. Od linku do linku trafiłam na informację o organizowanych we Florencji wizytach z przewodnikiem. To było przedsięwzięcie Włoskiego Funduszu Ochrony Środowiska (FAI), który ponoć corocznie z okazji wiosny organizuje wstęp do ciekawych miejsc w całym kraju. Połakomiłam się znowu na Florencję, choć większość obiektów otwartych tego dnia jest dostępna normalnie. Chciałam skorzystać z profesjonalnego przewodnika. Jeśli Przyjaciele Uffizi organizują taką visita guidata, gdy tylko czas mi pozwala, korzystam z oferty.
Nauczona dobrym doświadczeniem nie pomyślałam, że mam do czynienia z "dużo hałasu o nic". Czysta improwizacja.
Głupia ja!
W dodatku stałam w  kolejce do jednego z dwóch wybranych przeze mnie obiektów.
Podwójnie ja głupia!
I jeszcze wrzuciłam dobrowolnie coś do skarbonki FAI.
Jakieś straty muszą być :)
Na szczęście same miejsca warte są zobaczenia.
Odwrócę teraz kolejność ich zwiedzenia, żeby lepsze wrażenia nie zostały w cieniu tych trudniejszych.
No więc jesteśmy w byłym klasztorze Sant'Apollonia. Aż żal patrzeć. Oczywiście znowu mamy do czynienia z kasacją napoleońską. Obecnie olbrzymi kompleks jest rozdzielony pomiędzy wielu (świeckich) użytkowników.
Najtrudniej jest pogodzić się z częścią zawiadywaną przez Uniwersytet Florencki.
Oto chiostro:
Przestronne i przestronnie smutne. Poznikała większość fresków z lunet, a w ich miejsce mamy "cudowne" graffiti. Zachowały się trzy strony z podcieniami, ale czwarta to beton i jakieś okrutnie współczesne schody, prowadzące między innymi do mensy. Moim pierwszym odruchem to była chęć ucieczki, nie patrzeć, nie widzieć, nie wiedzieć.
Potem poszliśmy do dwóch zdekonsekrowanych pomieszczeń (kościoła i kaplicy). Tym razem niby zadbane. Szukałam określenia na zastany stan adaptacji na cele konferencyjne. To trochę jak wypchane zwierzątka. Niby kształt pozostał, ale nie przytulisz, a tu się nie pomodlisz. Mniszki chyba się w grobach przewracają.

Dużo lepiej sprawa ma się w Cenacolo (Wieczerniku). Wchodzi się do niego z innej, prostopadłej ulicy. Jest to obiekt dopuszczony zwyczajnie do zwiedzania, więc niby żadna gratka akurat tego dnia. No chyba, że bez takich specjalnych dni nie wolno robić zdjęć? Ale nic mi na ten temat nie wiadomo. W sobotę wszyscy szaleli z aparatami.
Nie pierwszy raz spotykam refektarz ze sceną "Ostatniej Wieczerzy". Najsłynniejsza Leonardowska jest ponoć mocno zniszczona (nie widziałam), ale tutaj Andrea del Castagno nie podzielił losu swojego młodszego o 31 lat genialnego kolegi po fachu. Właściwie to jego wieczerza nie podzieliła losu leonardowskiej.
Zaskakujący styl, barwy bardzo mnie męczą, wręcz niepokoją te zestawy czerwieni i fioletów. Brak innych odcieni sprawia wrażenie, że coś się freskowi stało. Wyblakł, ale wybiórczo? Coś jakby stare kolorowe zdjęcia  ORWO, kto jeszcze je pamięta?
W XV wieku musiały chyba być szokujące takie twarze. Mocne i wyraziste, chłopskie. Zastanawiam się,  gdyby je wyrwać z kontekstu, czy dałoby się mi wmówić, że to sztuka współczesna? Czasami miałam takie wrażenie. Zaraz potem wzrok wędrował na przedmioty towarzyszące zebranym, na cienkie finezyjne szkło, na wymuskany obrus i cofam się na nowo o około 565 lat. W ogóle z tym obrusem to padłam z wrażenia, przecież to fresk, więc trzeba gnać z pracą, a tu taka misterna robótka. Ten deseń, te frędzelki, te zagniecenia.
Bogata gestykulacja, aż się prosi o podłożenie ścieżki dźwiękowej. Zwłaszcza, gdy się oderwie postaci od tematu dzieła.
Proponuję zapomnieć, że Chrystus przed chwilą powiedział, iż wśród nich jest zdrajca. Przy stole siedzi kilkunastu prostych mężczyzn. Jeśli nie wieśniaków, to rybaków na pewno. Z całym szacunkiem do ciężkiej pracy fizycznej.
Słyszycie?

"No coś ty!"
"To niemożliwe!"
"A mnie boli ząb."
"Ciekawe, co będzie dzisiaj na drugie danie?"
"Hm, mam brudne paznokcie."
Pozwoliłam sobie na tę zabawę, bo liczę na to, że zrozumiecie, jak prowokacyjnie teatralna jest w moim odczuciu ta scena.
Oczywiście w obrazie jest więcej majestatu, niż pozwoliłam sobie tego nie zauważyć. Sama architektura, zgrabnie perspektywą wyznaczona, ornamenty antyczne, bogactwo marmurów, klasyczny układ "Ostatniej wieczerzy" - wszystko raczej ma nam uświadomić, że widzimy jakiś bardzo ważny moment życia bohaterów.

Fresk jest tak hipnotyzujący, że dopiero po dłuższym czasie rozglądam się wokół. Na tej samej ścianie, w jej górnej części są o wiele gorzej zachowane sceny z Ukrzyżowaniem (po środku), Złożeniem do Grobu (po prawej) oraz ze Zmartwychwstaniem, tegoż autora, mimo że na pierwszy rzut oka ma się wrażenie, że wyszły spod innego pędzla. Być może na moje odczucia wpływa nie tylko osadzenie w krajobrazie, ale i częściowa dematerializacja malowideł. Zniszczyło je zamalowanie w dawnych czasach.
Na ścianie prostopadłej widać dużo lepiej zachowany fresk tego samego autora. Vir Dolorum, z aniołami. 
Przeniesiono go z owego zniszczonego chiostro, które tak mnie zniesmaczyło. I jeszcze raz mamy możliwość poznania dogłębniejszego stylu Andrei del Castagno dzięki podobnego kształtu "Ukrzyżowaniu" pochodzącemu z Chiesa Santa Maria degli Angeli.
Zastanawia to umiłowanie do pokazywania synopii (czyli czegoś w rodzaju wstępnego szkicu pod freskiem). Czyżby konserwatorzy cieszą się jak dzieci, że technologia pozwala im oddzielić warstwę ostatecznego fresku od przygotowawczej? Bo te synopie często mało czytelne są i mało atrakcyjne, chyba że dla wybitnie zainteresowanych całym skomplikowanym procesem powstawania fresku. A może to takie moje wrażenie, spotęgowane obecnością gotowego dzieła? To znaczy ja właściwie to lubię im się przyjrzeć, bo uchylają rąbka tajemnicy warsztatu danego artysty. Tylko, czy on by tego chciał? No to sobie delikatnie pomarudziłam.
Jeszcze rzut oka na cały refektarz, łącznie z pięknym kasetonowym sufitem. Wybaczcie, że pominę wystawę sztuki współczesnej. Pasowała tam jak pięść do oka.
Dopiero w drodze powrotnej do wyjścia udało mi się dokładniej przyjrzeć dziełom wiszącym w przedsionku.
Jako miłośniczka złoceń najwięcej czasu poświęciłam "Ukoronowaniu Maryi" Neri Bicciego, a to dlatego, że  dokładnie widać w nim ryte ornamenty. No i spokojnie mogłam je sobie udokumentować. Spokoju mi nie dawały formy na głowie świętego po prawej stronie. Wygląda trochę jak Myszka Miki.Na pierwszy rzut oka widać, że to diakon cieszący się sławą mądrego. I to wszystko?A nie! Już wiem, to św.Szczepan,  na głowie tak niefortunnie ukazane są kamienie, jego atrybut.
Niewielka sala, a z chęcią bym przygarnęła którekolwiek z umieszczonych w niej dzieł. Oprócz wyżej wspomnianego mój wzrok zatrzymuje fresk z "Ukrzyżowaniem" Paolo Schiavo, "Madonna z Dzieciątkiem i świętymi" z klasztornego kościoła oraz malutka ciemna "Trójca Święta".
Ot! Całe zwiedzanie.
Ale nie myślcie, że to koniec mojej sobotniej wyprawy do Florencji. Przecież nie mogło obyć się bez spaceru,o nim będzie druga część. Uzbierałam też dalszy materiał do cyklu "Florencka włóczęga", ten będzie pojawiał się sukcesywnie w chwilach złapania wolnego czasu.



wtorek, 27 marca 2012

ŚWIĘTA TRÓJCA

Tym razem zagadka okazała się za trudna, i wcale się nie dziwię, bo wszak kościołów, których nie widziałam jeszcze we Florencji jest taki ogrom, że sama nie mam pojęcia, ile jeszcze przede mną. A wszak i jakieś inne przyjemności w Toskanii na człowieka czekają.
Jeśli ktoś nie lubi wpisów "inwentaryzacyjnych", to odradzam czytanie tego. Poniżej znajduje się szczegółowy opis (i tak niekompletny) tylko jednego kościoła.
Zgodnie z tytułem wpisu zaszłam do Chiesa di Santa Trinita. Specjalnie nie napisałam akcentu, bo okazuje się, że po włosku "Trójcę" akcentuje się na ostatnią sylabę, ale we Florencji, dla odmiany, na pierwszą. Wybór należy do Was :)
Przyznam się od razu: niewiele wiedziałam o tym kościele, poza tym, że jest tam dzieło Ghirlandaio. Nie miałam pojęcia, co zobaczę, a często mijana barokowa fasada bardzo zazdrośnie kryje swoją wewnętrzną tajemnicę.
Rzadko wspominam  na blogu o baroku, bo i nie należy do moich ulubionych stylów, ani też nie ma silnej reprezentacji we Florencji. To dosyć spokojna wersja tego, co możemy spotkać w Rzymie, czy jeszcze bardziej na południe włoskiego buta.
Do świątyni weszłam głównym wejściem przez pięknie rzeźbione XVII wieczne drzwi.
Istnieje jeszcze inna możliwość, którą odkryłam dzięki wrodzonej ciekawości będąc już w środku budynku. Z boku, z Via del Parione jest czynne starsze XV wieczne wejście będące na osi transeptu.
Niestety nie wiedziałam, że powinnam być jeszcze bardziej dociekliwa, myślałam, że to co zobaczyłam to i tak nadmiar szczęścia.
Wróćmy do głównego wejścia.
Barok fasady wcale nie prowadzi do świątyni z tego samego czasu, czeka tam na nas piękny florencki gotyk. Nie jest to francuska strzelista płomienność. Ten gotyk jest dosyć skromny i łagodny, a nawet można by rzec, że przysadzisty, biorąc pod uwagę wertykalne tendencje stylu. Ja już i tak poczułam się jak ryba w wodzie.
Jeśli obejrzymy się do tyłu, zobaczymy resztki ściany frontowej z czasów romańskich świątyni. Inne pozostałości są chyba niedostępne, bo wiem już teraz, że gdzieś ze środka nawy można zejść do krypty, ale nie widziałam, by ktoś znikał pod posadzką. Rzecz do zbadania.

Najpierw szłam i oczom nie wierzyłam, tyle piękna kryją boczne kaplice. Ba! Żeby tylko one. Obeszłam kościół dokładnie dwa razy, potem jeszcze wracałam do niektórych miejsc.
Przez ten czas zdarzali się pojedynczy turyści i jedna mała grupka amerykańska z przewodniczką, która wcale nie omówiła całego kościoła, tylko pokazała dwie najbardziej reprezentacyjne dla Santa Trinita kaplice. To ja i tak więcej zobaczyłam, niż tamci turyści.
Fakt, że musiałam wyglądać na nieco obłąkaną, albo przynajmniej na osła, któremu w żłoby dano.
Dobrze, że nie wszystkie kaplice są wyposażone w obrazy czy rzeźby mnie interesujące, wystarczyło i tego, co tam zastałam.
Coś mnie się chronologia zwiedzania nie trzyma. Ale, jak już wspomniałam, nie obeszłam świątyni tylko raz. Już po wszystkich pieniach i zachwytach, po mocowaniu się obiektywu z niedobrym oświetleniem, pomyślałam, że wykorzystam miejsce na modlitwę, wszak to jego podstawowa rola. I proszę, jak Pan Bóg pobłogosławił.
Gdy tak sobie klęczałam, jakiś dziadek wychodził z kościoła, ale chciał specjalnie uhonorować jedną kaplicę. No i mnie rozproszył, bo zauważyłam, że włączył oświetlenie. Widziałam niby takie przyciski w bardziej mnie interesujących kaplicach, lecz wolałam ich nie tykać, bo nie miałam pojęcia do czego służą. Jedynie w kaplicy z malunkami Ghirlandaia jest automat wrzutowy na monety. Reszta okazuje się możliwa do doświetlenia za Bóg zapłać :)
Dosyć tego gadania! Czas pokazać niektóre skarby Świętej Trójcy.
Kaplice, które wspomniałam, okalają cały kościół i są na wyższym poziomie niż podłoga. Mam wrażenie, że rozkładają w ten sposób akcenty, rozpraszają uwagę.
Wymyśliłam, że obejdę je wirtualnie po kolei, niemal wszystkie.
Zaraz po wejściu przywitał mnie obwieszony votami krucyfiks. Wygląda na wypolerowany metal, a okazał się być XIV wiecznym dziełem z drewna.
Jak widać po liczbie podziękowań, musiał, i zapewne dotąd musi,  cieszyć się jakąś specyficzną atencją ludzi. Zresztą określa się go jako Krzyż Opatrzności. Kaplice mają swoje nazwy od rodów związanych z kościołem. I tak ta pierwsza to Kaplica Gianfigliazzi.
Wybaczcie, że pominę barokowy wystrój drugiej kaplicy Davizzi i powiodę Was od razu ku trzeciejCialli-Seringi.
Tam czeka "Madonna na tronie z Dzieciątkiem" - dzieło Neri di Bicci, XV wiecznego malarza.
Nazwisko zapisuję sobie wśród innych "do zapoznania się bliższego". Są jeszcze jego inne dzieła we Florencji, a sądząc po tym obrazie, warto prześledzić zachowany dorobek artysty. Ewidentnie jeszcze gotycki, mnóstwo niebiańskiego złota i swoista ujmująca stylizacja sylwetek. Mam delikatnego hopsia zwłaszcza na punkcie malarstwa w predellach, często ujawnia się  w nich jakiś odmienny świat, pierwociny historyjek obrazkowych.
Na ścianie trzeciej kaplicy widać mocno podniszczony XIV wieczny fresk wykonany przez Spinello Aretino a przedstawiający mistyczne zaślubiny Katarzyny Aleksandryjskiej wśród świętych.
Czwartą kaplicę grodzi 600 letnia krata, prawdopodobnie wykonana przez rzemieślnika z Pistoi.
Wspomnę, że rodzina Bartolini Salimbeni patronująca kaplicy nie miała daleko do kościoła, wystarczyło jej przejść przez plac z domu, o którym napisałam pod koniec tego wpisu.
Ale co kryje krata kaplicy?
Wspaniałe freski Lorenzo Monaco (czyli XIV wiecznego mnicha Wawrzyńca)  przedstawiające historię Maryi Dziewicy oraz obraz tegoż samego autora "Zwiastowanie".
Auć! Zdjęcia coś nieostre, ale muszę pokazać, by zachęcić wszystkich wybierających się do Florencji. Uczta gotyckiego malarstwa.. 
Zaraz za tą kaplicą jest miejsce też tak nazywane, dookreślone nazwiskiem Ardinghelli. Ale nie jest to przestrzeń otwarta tylko z przodu, ma zabudowane dwie ściany, stanowi narożnik pomiędzy nawami a transeptem. W niszy na wysokości wzroku patrzącego mamy możność zachowania się jak niewierny Tomasz, by sprawdzić rany Chrystusa. To ciekawy rodzaj przedstawień, postać Boleściwego jest ukazana do połowy, reszta pozostaje w grobie. Nazywa się je Vir Dolorum. Często Zbawiciela w tej sytuacji  podtrzymuje z tyłu anioł, lecz tutaj towarzyszą mu ludzie, podejrzewam że Madonna i św. Jan (bo chyba raczej nie Maria Magdalena?). Mnie zafrapowały czarne sylwetki w tle. Kim są? Może to benedyktyni walombrozjańscy, do których należał kościół?


Odwracam się do tyłu i od razu rozpoznaję obraz Domenico Ghirlandaio. Pomyślałam, że powinno się tu trafiać w okolicach Bożego Narodzenia, ale i tak radość zobaczyć go na własne oczy. Chodzi mi oczywiście o "Adorację pasterzy" z autoportretem samego malarza (to ten wskazujący na Dzieciątko Jezus). 

Usiłuję spokojnie obejrzeć każdy detal, pomieszanie współczesności z antykiem, ale ze ścian kuszą oczy freski tegoż samego artysty. Skąd w ogóle taka kaplica? Otóż nosi ona miano Kaplicy Sassetti, od nazwiska bankiera, który pierwotnie chciał uczcić swojego patrona, św. Franciszka, w kościele Santa Maria Novella, ale kto to widział, żeby dominikanie ugościli na ścianach świętego z konkurującego zakonu? Francesco Sassetti udał się więc do pobliskich benedyktynów. I tak oto mamy perłę wśród fresków, dodatkowo atrakcyjną, bo możliwą do zwiedzenia za darmo, a nie tak jak jest w przypadku fresków Ghirlandaia w Santa Maria Novella. I tutaj w opowieści o świętym otrzymaliśmy nie tylko cudowną opowieść, ale i rewelacyjny dokument czasów współczesnych malarzowi. To opowieść o strojach i budynkach. Widać więc Palazzo Vecchio, Loggię dei Lanzi, czy stary Most Św. Trójcy. Nie ma jeszcze Uffzi, można wypatrzeć stojący tam kościół, który potem wchłonęły "Biura".  Po bokach obrazu klęczy donator z żoną, pochowani w tejże kaplicy.

Zaraz po prawej stronie kaplicy zobaczyłam obleczone w aksamit drzwi. 
Przedziwny rodzaj zdobienia. Że też nie pomyślałam, że tak wyjątkowe drzwi mogą prowadzić do ciekawego miejsca. Nie wiem, czy jest dostępne, ale mogłam zapytać o to człowieka pełniącego dyżur w kościele. Chodzi o zakrystię, zwaną kaplicą Strozzich. Rozumiem, że mam wrócić do tego kościoła?
Zbliżam się do prezbiterium, ale tuż przed nim zatrzymuję się jeszcze przed jedną kaplicą. Wzrok przyciąga znajomy ulubiony kształt krzyża, lecz gdy podchodzę bliżej zdziwiona widzę Chrystusa namalowanego na pewno dużo bliżej naszych czasów. 


Zastanawiam się, czy poprzedni malunek był tak zniszczony, że ktoś sobie pozwolił na własną twórczość? A może nie doceniono tego typu przedstawień, jakie widzimy na krzyżach Giotta czy Cimabue. Zresztą tego drugiego przemajestatyczna Madonna z Uffzi znajdowała się właśnie w tym kościele. Dobrze, że jej nikt nie zamalował.

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/b/be/Cimabue_Trinita_Madonna.jpg 

No i w końcu jesteśmy przed obrazem o tytule takim samym, pod jakim jest wezwanie świątyni. 

Co ciekawe, chyba dobrze się stało, że nie ma tam poprzedniego ołtarza.
http://upload.wikimedia.org

O wiele bardziej przekonuje mnie tryptyk Mariotto di Nardo, wydobyty z magazynu Galleria dell'Accademia. 
Nie wiem, kim są rzeźbione postacie stojące po bokach prezbiterium. 


Tak się na nie zapatrzyłam, że nie sprawdziłam,  czy jest w ich pobliżu tabliczka je opisująca, a we wszelkich źródłach, do jakich mam dostęp, nie znalazłam wzmianki o nich. 
Trudno nie zatrzymać też wzroku na olbrzymim oknie wypełnionym witrażem. 


Jesteśmy w połowie kościoła, ale chyba większość obiektów mamy za sobą.
Ja już jestem zmęczona pisaniem, a Wy nie macie dość?
Chciałabym jednak dokończyć. Lubię uporządkować to, co zobaczyłam, czasami mam ochotę na taką dokładną inwentaryzację miejsca :)
Nie wiem nic o kaplicy z lewej strony prezbiterium. Wymazała mi się z pamięci.
Dopiero w następnej kaplicy rodu Scali zatrzymuję się przy nietypowym della Robbi z jedynie majolikowym obramowaniem grobowca

I znowu jestem niedoinformowana. Nie wiem nic o ołtarzu z tej kaplicy.
W ogóle to im dłużej piszę i przyglądam się zdjęciom, tym bardziej jestem niezadowolona z ich jakości. Najlepiej przerwałabym powstawanie wpisu, pojechała ze statywem i spokojnie wszystko jeszcze raz utrwaliła. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że zapomnę niektóre wrażenia, a te są także dla mnie istotne. 
Brnę więc dalej.
Mijam XVI wieczną kapliczkę, właściwie to niszę, z relikwiami San Giovanni Gualberto. 
I nagle staję zadziwiona przed kaplicą Spini, a jednak nie tylko Donatello znał "Złotą Legendę"? 
Poszukałam i znalazłam wyjaśnienie, że Desiderio da Settignano (autor rzeźby) inspirował się słynniejszą figurą, obecnie do obejrzenia w Museo del Duomo. Sami porównajcie, bo ja mam wrażenie, że ta w Świętej Trójcy jest bardziej posągowa i sztywna.
"Pokutująca Maria Magdalena" Donatella
Zaraz obok w kaplicy Compagni zatrzymuje mnie na dłużej fresk właśnie ze wspomnianym wcześniej San Giovanni Gualberto, który zasiadł na tronie pomiędzy świętymi i błogosławionymi pochodzącymi z zakonu benedyktynów walombrozjańskich.
Oglądam dzieło Neri di Bici, zastanawiam się, o czym tak zawzięcie dyskutują mnisi. Ciekawostką jest fakt, że fresk zdjęto ze ściany zdekonsekrowanego kościoła San Pancrazio (na który nota bene trafiam podczas następnej wędrówki po Florencji - czeka na opisanie). 
Ostatnie dzieło, które przyciągnęło mnie do siebie to "Ukoronowanie Matki Bożej" w kaplicy Davanzati, autorstwa Bicci di Lorenzo. I znowu gotycka złocistość i zdobność, i znowu predella ze scenami z życia Maryi. 
Jeśli macie teraz natłok informacji, to po części odczuwacie natłok wrażeń, jaki przepełniał mnie w tym momencie. W jednym miejscu tyle piękności. Spadły na mnie zupełnie niespodziewanie. Być może chęć modlitwy była oczywistą  reakcją, by uświadomić sobie, dla jakiego miejsca i  w jakim celu powstały te obrazy. Może to ich obecność w naturalny sposób prowadzi myśli ku Bogu?

Już bez dalszego opisywania, jeszcze kilka detali z Kościoła Świętej Trójcy we Florencji:

środa, 21 marca 2012

BABY Z JAJAMI

Pisać nie będę, bo tego nie da się opisać, tych rozmów, śmiechu, zapachu parafiny, upapranych rąk. Rozszerza nam się toskańskie koło gospodyń. Dzisiaj były to trzy osoby z Florencji, dwie z Poggio a Caiano wraz z trzema córkami, razem ze mną cztery (przez chwilę nawet pięć) osoby z Pistoi i okolicy, jedna z Fucecchio. Zawsze myślałam, że mam dużą pracownię, hi hi. Zrobiło się ciasno i gwarno.
Nic dziwnego, że szarlotka niemal cała została wyniesiona w żołądkach moich gości. W białym pojemniczku z przykrywką jest hit każdego posiedzenia - moczone cytryny - święcą triumfy i wśród Polaków i Włochów. Ja dodaję je do herbaty, ale były i takie smakoszki, które zajadały się łyżeczkami :)
Kliknij po przepis. Jest na samym dole polecanego wpisu.
Dziewczyny! Dziękuję za ten energetyzujący wieczór. 

poniedziałek, 19 marca 2012

OTWARTE DRZWI

W piątek miałam nietypową okazję zwiedzenia Florencji razem z grupą kończącą klasyczną objazdówkę po Włoszech. Oprowadzała ją świetna przewodniczka Anna Młotkowska. Dzięki uprzejmości pilota Janusza podłączyłam się pod ich system audio i mogłam spokojnie notować wszystko, co mnie zainteresowało.
Ucieszyłam się, że jednak już dużo wiem o Florencji, choć i tak do pięt nie dorastam Ani. Aż żal jej wiedzy, której nie da się przecież ująć w trzygodzinne ramy, a tyle zazwyczaj poświęcają objazdówki na zacną stolicę Toskanii. Chociażby z tego powodu jest to bardzo trudna praca, bo co wybrać, co zrobić, by zostawić ludziom poczucie takiego niedosytu, by zechcieli wrócić? Na dużo, dużo dłużej.
Od piątku jeszcze bardziej podziwiam przewodników mówiących do grupy nieznanych sobie osób, o niewiadomym poziomie wiedzy, mówiących tak, że utrzymują ich zainteresowanie przez trzy godziny non stop. Ostatni raz w roli takiego turysty byłam w siódmej klasie szkoły podstawowej na wycieczce w Krakowie. Tamtą panią przewodnik zapamiętałam wielce pozytywnie, wiem że i Anna Młotkowska też tak zapada wycieczkowiczom w serca. Moje ostatnie doświadczenie tylko potwierdziło słyszane wcześniej o niej opinie.
Nie spodziewajcie się jednak opisu tych trzech godzin. Może czasami coś z nich przemknie w przyszłych florenckich notkach, ale tym razem chcę opowiedzieć o tym, co jeszcze zobaczyłam tego dnia, czego nie zobaczy żadna wycieczka przemykająca przez miasto, nie wejdzie w otwarte drzwi.
Z Anią umówione byłyśmy na pół godziny przed spotkaniem z grupą. Ja jednak pomyślałam, żeby jeszcze wcześniej dotrzeć do Florencji i pójść zobaczyć dokładniej jedną z sal Uffizi. Nic z tego! Szłam sobie do muzeum zupełnie nie wprost i zobaczyłam otwarty kościół, który jakoś dziwnym zbiegiem okoliczności był zamknięty, gdy kiedykolwiek wcześniej chciałam do niego zajrzeć. Ale... i o nim teraz nie napiszę. To obszerny materiał, który chcę wydzielić z piątkowej wyprawy.
Coś jednak napiszę.
Zwiedzanie z wycieczką zakończyło się o 15.00. Miałam jeszcze czas na dalszy spacer po wiosennie słonecznej Florencji.
Po pożegnaniu z Anią znalazłam się na moście alle Grazie, zwanym w XIII wieku Rubaconte od nazwiska podesty florenckiego, który zadecydował o jego budowie.
Sądząc po dacie powstania i tym, że Most Rubaconte przetrwał wielką powódź w 1333 roku, a Ponte Vecchio uległ wtedy zniszczeniu, można stwierdzić, że jeszcze podczas II wojny światowej, to właśnie Rubaconte był realnie najstarszym mostem Florencji. Też miał "architektoniczne narośle", ale nie był aż tak efektowny, jak jego najbliższy sąsiad. Znalazłam wyjaśnienie, że w mostowych budyneczkach żyły jakieś mniszki chcące odciąć się od tętniącego życiem miasta. Dlatego, by nie oddalać się zbytnio od swoich pustelniczych cel, w pobliżu wybudowano im małą kaplicę. Pustelniczki cieszyły się bardzo dużym poważaniem, swoją postawą przyciągały następne młode adeptki takiego życia, chcące poniekąd zamurować się na moście. No i stało się. Zabrakło pylonów, na których budowano domki. Mniszki przeniosły się na Via Ghibellina, i po dziś mówi się o nich "alle Murate". Obecny most nie jest tym średniowiecznym, gdyż wojenne zniszczenia ominęły jedynie Ponte Vecchio, na który właśnie się zapatrzyłam.
Współczesna wersja mostu ma mniej przęseł, ale zobaczcie, co zniszczyli hitlerowcy:
http://images.zeno.org/Fotografien/I/big/PHO01911.jpg 
Zeszłam z mostu i trafiłam na otwarte drzwi małego oratorium Santa Maria delle Grazie.
Znajduje się w nim fresk przeniesiony z malutkiej kaplicy stojącej kiedyś u wylotu mostu. Prosta Madonna, tak jak chyba prosty był lud, który ją najpierw adorował. Szybko jednak stała się obiektem kultu i wyższych sfer. Pod swoją pieczę przyjęła ją rodzina Alberti. Nazwisko znane chyba wszystkim, którzy widzieli fasadę Kościoła Santa Maria Novella.
Do tej rodziny należał nieco dalej położony bardzo ciekawy budynek. Stoi na jednym z krańców Borgo Santa Croce i ma malusią loggię, obecnie używaną przez funkcjonującą tam restaurację.
Dużo wskazuje na to, że obecny budynek był wieżą zamku Albertich stojącego kiedyś w tym miejscu i zburzonego przez gibelinów.
https://curiositasufirenze.files.wordpress.com
Dwie kolumny mają ciekawe kapitele - są na nich łańcuchy umieszczane na herbie Albertich. Od razu było wiadomo, do kogo należy loggia, skromna i mała, ale własna loggia - a więc posiadaczem musiała być "rodzina z kasą".
I co? Idziemy dalej? Słońce przyjemnie grzeje.
I znowu otwarte drzwi.
Tym razem do kościoła San Remigio położonego mniej więcej w połowie dystansu między Piazza Signoria a Santa Croce.
Zatkało mnie. Jakoś nigdy wcześniej jeszcze tu nie trafiłam, piękne i ciche miejsce.
Kościół jest pod wezwaniem biskupa z Reims, który żył w V wieku i pomagał pielgrzymom udającym się do Rzymu. Prosty budynek z zewnątrz pokryty tylko pietra forte (mocnym, silnym kamieniem), z którego zbudowano także Palazzo Vecchio, utrudnia domyślenie się, że mamy do czynienia z gotykiem, pewność przychodzi we wnętrzu. Granicę pomiędzy szarymi ścianami a ciepłym sufitem podkreślają biało-zielone pasmowania. To niewiarygodne, jaki spokój panował w tej świątyni.
Tylko kilka kroków dalej weszłam w ludzki strumień.
Szłam, szłam i zobaczyłam następne otwarte drzwi. Już od dawna przymierzałam się do zobaczenia tego miejsca, ale wyczytałam, że dostępne jest jedynie w poniedziałki po południu.
Badia fiorentina to z popołudniowej części spaceru największe moje zaskoczenie, i chyba rozczarowanie. I nie chodzi o to, że świątynia brzydka, bo nie, i że niedostępny był krużganek pomarańczy (ponoć nazwa pochodzi od cytrusów, których właśnie tam próbowano wprowadzić do Toskanii).
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/a/a5/Badia_Fiorentina%2C_chiostro_degli_aranci_4.JPG 
Znowu czegoś nie doczytałam.
Miałam gdzieś wpisaną w pamięć informację o tym, jaka to stara i nobliwa jest Badia, przekonywała mnie zresztą o tym wspaniała wieża z daleka przypominająca, że jeszcze nie byłam wewnątrz.
Najpierw zadziwiły mnie drzwi od strony Bargello, wcale nie prowadzą prosto do środka. Zupełnie zapomniałam zrobić zdjęcie, więc posłużę się tymczasowo wikipedią:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/7d/Badia_fiorentina%2C_vecchia_abside.JPG 
To, co widać, to stara absyda, koło której jest wejście z prawej strony po schodkach.
Następnym zaskoczeniem jest krzyż grecki, na którego planie wybudowano kościół. Tak myślałam, że wybudowano, ale okazało się, że wcale tak nie było. Świątynia, tak jak zazwyczaj, w X wieku miała rzut krzyża łacińskiego, ale potem Arnolfio di Cambio obrócił orientację do ogólnie przyjętej, czyli ołtarz na wschodzie, a pewien architekt po nim uciął nadmiernie w ten sposób wydłużony transept. I tak oto mamy krzyż grecki. Nieprzyzwyczajona jestem. Trafiłam na próbę chóru, nawet ją nagrałam, ale aparat się zbuntował i rejestruje bez dźwięku. Buuuu!
Nie chciałam im przeszkadzać, więc tak szybciutko rozejrzałam się wokół. Na chwilę spojrzałam na ogół, na na obraz Filippino Lippiego "Objawienie Matki Bożej św. Bernardowi", na nastawę ołtarzową Mino z Fiesole.
Posłuchałam śpiewu i po cichutku pomyślałam, że jeszcze tu wrócę.
No i poszłam dalej.
Wydawać by się mogło, że wystarczy już tych otwartych drzwi, a jednak... Mały kościół Św. Małgorzaty, nieopodal domu Dantego przywołał mnie dźwiękami organów. Oczywiście musicie uwierzyć na słowo, nagrałam, ale dźwięk został w głowie. Jeśli kiedykolwiek będziecie tamtędy przechodzić zajrzyjcie do środka, instrument ma piękne brzmienie.
Następnych świątyń już nie było. I tak wrażeń mnóstwo, a przecież jednej nie opisałam. Może ktoś zgadnie, jakiej?
Pierwszej osobie, która odgadnie, jaki kościół zachwycił mnie piątkowym przedpołudniem, wysyłam liście laurowe z życzeniami wielkanocnymi :)
A wszystkim już teraz ofiaruję trochę florenckiej wiosny:


Pokaż Florencja 16 marca 2012 na większej mapie