środa, 6 listopada 2013

NOWE LĄDY

Wakacje można spędzać na wiele sposobów, jedni remontują, inni nadrabiają różne zaległości, część ludzi wyjeżdża, aktywnie zwiedzając, bądź wylegując do góry brzuchem. Wiadomo, decydują priorytety.
Sami wiecie, że przed wyjazdem miałam dość inetnsywnie zapełniony czas, dlatego lubię wyciszenie, mogę się nigdzie nie ruszać. No, może nie wyleżałabym na plaży, ale gdybym tak miała na niej wygodne stanowisko do malowania, to czemuż by nie?
Jednak nie jestem w stanie wytrzymać zupełnie bez zwiedzania. Tym bardziej, że mapa południowej część Toskanii preznetuje się u mnie z wieloma białymi plamami.
Od kilku pobytów w wakacyjnej ostoi zasadzałam się wręcz na jedno miejsce. Ciągle trudno było się wpasować z pogodą oraz dostępnością zabytku.
Nareszcie! Udało się!
Ale ... nie opiszę dzisiaj tego miejsca, gdyż wywarło na mnie tak wielkie wrażenie, że nie chcę go "skalać" obocznościami, a te też są warte zapamiętania.
Opowiem o szlaku, którym się we troje wybraliśmy, zostawiając smoki w oczekiwaniu na nasz powrót.
Zastanawiam się, dlaczego jeszcze tam nie trafiłam, bo to, nawet od domu jadąc, jest dystans na jednodniową wycieczkę. Wybraliśmy się na południowy zachód od Sieny, przeskakując z nowej trasy wiodącej do Grosseto na stary szlak łączący te dwa miasta.
Po drodze widziałam wiele innych interesujących miejsc, już więc wiem, gdzie jeszcze będę kluczyć, gdy tam znowu trafię.
Zaczęliśmy od Torri, maluśkiego borgo, dość zniszczonego, ale jednak o wiele bardziej radosnego w moim odbiorze, niż wspomniane w poprzednim artykule miasteczka. Myślę, że to kwestia cegły i kamienia, które ukazywały się spod łat tynku. Zresztą sam tynk był stary, lecz nie barankowy i smutnoszary. Osada niewielka, szybko można ją przejść, nie rozrosła się, zachowała swój średniowieczny charakter. Można do niej wjechać autem i zostawić je na szumnie nazwanym Piazza Centrale. Trudniej mają mieszkańcy trzymający auta na dole swoich domostw, gdyż wyjazd z garażu wymaga świetnych manewrów.
Olbrzymi piec chlebowy ewidentnie dotąd pełni swoją rolę, przy okazji będąc punktem spotkań dla mieszkańców. Nie znaleźliśmy żadnego baru, spotkaliśmy kilku mieszkańców, a Krzysztof oczywiście zagadał do napotkanego psa, którego właściciel uważał, że ma za spokojne zwierzę!
Wszystko chyba tam jest stare, popadające w ruinę, ale ma urok, któremu nie umiem się oprzeć, urok naturalności, malarskiej zieleni łuszczącej się farby na drzwiach. Życie, mimo wszystko.

Wokół piękne widoki, a stara aleja cyprysowa wiodąca na cmentarz szumiała o dawnych czasach świetności miejsca.
Drugą na trasie była Rosia (czyt. Rozija). Przyciągnęła nas kościelna wieża. Sami rozumiecie - romańska! Przyznam się, że trudno było mi określić, czy to jakaś rekonstrukcja, czy neoromańkie rozwiązania. Dopierom gdy podjechaliśmy bliżej i zobaczyłam proporcje bryły kościoła, oraz kamienie na dzwonnicy, lekko podskoczyłam z zadowolenia. W środku już nie było tak porywająco, ciemno, mnóstwo współczesnych dodatków, choć przyznam, że spodobało mi się, gdyż widać, że świątynia nadal żyje pełnią parafialnego życia. W ołtarzu jakiś bardzo interesujący obraz, ale ciemno, że oko wykol. Z ledwością udało się z tego coś wydobyć, a warto, bo  XV wieczna Madonna aż się prosi o zachwyt. Musiała kiedyś być większym dziełem,  anioły nad Nią poucinane. A tuż przy wejściu XIV wieczna chrzcielnica. Dwa skarby w kościele zobaczonym po drodze! Może jeszcze coś tam jest, lecz te ciemności ...
Sama Rosia nie uniknęła biegu czasu, większość miasteczka to współczesna zabudowa. My jednak do niej jeszcze wróciliśmy na zakończenie wyprawy.
W końcu dotarliśmy do siedziby gminy, czyli do Sovicille. Znowu zajrzeliśmy do kościoła, dużo nowszego od tego w Rosii, choć jeden element wskazywał wyraźnie na dość solidną przebudowę, łącznie z podwyższeniem podłogi - fresk z barierką. Z daleka wydawało mi się, że to zejście do jakiejś krypty, a to była tylko dziura w podłodze ukazująca poprzedni poziom świątyni.
Rozejrzeliśmy się po miasteczku, wstąpiliśmy do punktu informacji turystycznej, gdzie bardzo miły pan  podzwonił dla nas po okolicznych restauracjach, by znaleźć czynną tego dnia. W końcu wysłał nas do Rosii, mimo, że bliżej był inny lokal, ale według naszego uprzejmego informatora, właściciel jest z Wenecji, więc nie posmakujemy u niego lokalnej kuchni, a o taką pytaliśmy. Obiadu nie opiszę, był bardzo smaczny, ale zdjęć nie zrobiłam, faktycznie skorzystałam z lokalnych smakołyków i zjadłam pici (toskańskie, grube spaghetti) z pesto sieneńskim, czyli z dodatkiem rozdrobnionych świeżych pomidorów.
Ciekawostką jest fakt, że dostaliśmy w punkcie informacji wizytówkę lokalu w Rosii (przy hotelu "Le Logge"), na której z tyłu był stempel uprawniający do 10% zniżki. To działa.
Przeskoczyłam do obiadu, ale wcale nie on wieńczy ten artykuł. Wcześniej, po konsultacji, wybraliśmy się zobaczyć Romitorio di Cetinale. Zobaczyliśmy je z daleka, gdyż wejście na teren willi Cetinale możliwe jest za wcześniejszą rezerwacją wizyty, a to od niej prowadzą jakieś schody ku wysokiemu wzgórzu i budynkowi o niezwykłej formie.
Ponoć można tam dotrzeć z drogi, którą jedzie się poprzez las, już po minięciu willi, co usiłowaliśmy sprawdzić, jednak przegapiliśmy zjazd. Nie widział nam się powrót szutrową leśną drogą, porozmywaną intensywnymi burzowymi opadami.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, Do Cetinale wrócimy, a dzięki słabym oznaczeniom znaleźliśmy rzadkiej urody Pieve di Pernina zobaczone na ulotce otrzymanej w Sovicille. Gdyby ktoś miał się kierować drogowskazami, nie znalazłby miejsca. Bo nie ma znaku "Pernina", tknął mnie w ostatniej chwili zauważony napis "Strada di Pernina", jeśli droga o tej nazwie, to musi tam wieść. Jeśli droga, którą jechaliśmy na siłę nadawała się do jazdy, to ta przed nami absolutnie nie sprzyjała zwykłemu autu osobowemu. W jej połowie zostawiliśmy przy samochodzie Tatę, gdyż byłoby to dla niego zbyt męczące iść dalej, w niepewności, czy w ogóle coś znajdziemy.
Stareńka kapliczka dodała nadziei, przecież nikt w środku lasu nie zbudowałby jej.
Uszliśmy kawałek lasem, gdy z oddali w prześwicie zobaczyłam cyprysy. Tam musi być jakaś cywilizacja :)
Nie mam pojęcia, czy kościól jest zawsze otwarty, raczej nie, ale, jak na porządną opiekę mojego stada Aniołów Stróżów przystało, i tym razem mieliśmy szczęście.

Akurat pewien człowiek szykował pomieszczenia przy kościele i chyba też samą świątynię na przyjazd jakiejś dziecięcej grupy. Okazało się, że zabudowania wokół służą Archidiecezji Sieny jako dom rekolekcyjny.
Tam na pewno można się wyciszyć, rozmodlić.
Na własny użytek nazwałam sobie urocze pieve małym Sant'Antimo. Oczywiście, tutaj romanizm jest dużo prostszy, surowy, niemal bez zdobień, jednak czuć i tu oddech Boga.
Przyznam się, że z chęcią zostałabym w Perninie na dłużej, wolałam jednak nie zostawiać Taty samego w lesie. Nie szkodzi, wrócę :) Czekała na mnie od XII wieku.
Nie poszłam nawet na cmentarz. Rzuciłam tylko wzrokiem, a potem jeszcze dalej, na horyzont, by wypatrzyć na nim charakterystyczny profil Sieny.

Taka to była wycieczka w nowe miejsca.

Najpiękniejsze pozostawiam jeszcze w ukryciu, do następnego wpisu. Zobaczycie, że warto poczekać. Oj! Zobaczycie :)

12 komentarzy:

  1. Jak zwykle zdjęcia zachwycają i mogłabym je oglądać godzinami.Chciałam przekazać,że kalendarz doszedł i jest piękny,Już wisi u mnie na ścianie,choć jeszcze trochę czasu do Nowego Roku ale się nie mogłam opanować.I oczywiście każde kolejne zdjęcie w kalendarzu powodowało że buzie się nam otwierały coraz szerzej:)Dzięki z całego serca!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, bo trochę zamieszania było z kalendarzami i obawiałam się, czy nad wszystkim zapanowałam.

      Usuń
  2. Jak miło pooglądać takie zdjęcia, kiedy za oknem jesienna plucha...
    Pozdrawiam Ania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż trudno sobie wyobrazić tę pluchę, gdyby nie pamięć. W tym roku wyjątkowo i chyba zdradliwie mamy wiosnę tej jesieni.

      Usuń
  3. Przecudne to małe Sant'Antimo.A właśnie mój kalendarz jeszcze nie dotarł do właściwego odbiorcy,bo wiozłam go dla mojego taty,który notabene jest tzw.szafarzem i myślę,że taki "parafialny",a do tego uroczy prezent bardzo go ucieszy.Iwonka,z pozdrowieniami oczywiście

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawiam i ja serdecznie, mając nadzieję, że obdarowany będzie zadowolony :)

      Usuń
  4. Od pewnego czasu, tak ni z tego, ni z owego Włochy, a szczególnie język stał się moją pasją. Serce się raduję, gdy po polsku mogę czytać ciekawostki 'z życia wzięte' od ludzi także zafascynowanych tym krajem i kulturą. Trochę czasu potrwa zanim przeczytam wszystkie Twoje wpisy, ale widzę, że warto to zrobić. Serdeczne pozdrowienia! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam w moich blogowych progach :) Życzę wytrwałości w czytaniu, bo już trochę tych słów naprodukowałam :)

      Usuń
  5. No czekam, czekam, chociaż i ta Pernina też wydaje się perełką niezwykłą...
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zrobiłam Ci psikusa publikując następny wpis, gdy jesteś z dala od internetu, ale myślę, że mi to wybaczysz :)

      Usuń
  6. Małgosiu, wracam do wspomnień po Twoim wpisie! Nie wiem, czy gdzieś na forum czy pisząc do Ciebie, nie pisałam właśnie o tych mieścinkach: Torri, Rosia,Sovicille i jeszcze Orgia (bo jak szaleć, to szaleć!). Śliczne, stareńkie i ciche. Niestety chiesa w Rosii była zamknięta, no nie każdy ma tyle szczęścia... Ale w Torri z Piazza Centrale pięknym łukiem bramy przechodzi się na P-zza Vescovado: części monastero della SS.Trinita e Santa Mustiola - chiesa była oczywiście niedostępna, ale przesyłałam zdjęcia lub pisałam o uśmiechniętych główkach ozdabiających dłuższy bok kościoła i portal boczny: pierwszy raz się z tym spotkałam! A w Orgii pysznie zjedliśmy w bar-ristorante CATENI, bisteccę i nie tylko... Jak miło powspominać dzięki Tobie - zaraz poszukałam swoich zdjęć, nie tak pięknych jak Twoje, ale niektóre nie najgorsze! A w Gdańsku szary, zapadany listopad... Annamaria:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, o Orgii chyba pisałaś do mnie w mailu, ale jeszcze tam nie dotarłam. Przyznam się, że zamarłam czytając Twój komentarz, że mi się nie uda niespodzianka. A jednak udała się, pewnie byłaś w Torii, gdy chiostro był zamknięty. A główki zdarzają się właśnie u dołu okien, najczęściej zwierzęce, choć tych w Torii faktycznie dużo :)

      Usuń