Zapach jest ostry, mocno drażniący. Kto by pomyślał, że mam z takim zestawem jak najlepsze wspomnienia. Trudno jednak, by było inaczej, gdy mowa o wywoływaczu i utrwalaczu, w dzieciństwie nie wygrywała z nimi nawet woń z komina (a potrafiłam stać pod jakimś domem, by ją wdychać). Nie mogła wygrać, bo odczynniki towarzyszyły wywoływaniu zdjęć w zaciemnionej łazience. To wspólne chwile z Tatą. Tylko on i ja. Wspominałam już kiedyś o tym.
Dlatego fotografię darzę wielkim sentymentem, nie tylko estetycznym.
Nie mogłam więc ominąć okazji zwiedzenia miejsca wręcz kultowego dla miłośników fotografii -florenckiego laboratorium i archiwum "Fratelli Alinari", powstałego w 1852 roku. A to dzięki abonamentowi wykupionemu w Città Nascosta.
Na plebanii mieszka jeszcze jeden taki miłośnik, lubujący się wręcz w starych fotografiach. Pojechaliśmy we dwoje. I dobrze, bo dzięki temu udało mi się zrobić zdjęcia.
Oprowadzający nas syn obecnych właścicieli na początku zastrzegł, żeby nie fotografować wewnątrz, ale jakoś złagodniał, gdy Krzysztof go zapytał o pozwolenie. Odpowiada za stronę internetową firmy, dzięki czemu ma też rozeznanie w całości jej funkcjonowania.
Siedziba Alinari znajduje się nieopodal dworca kolejowego SMN, w XIX wiecznej kamienicy. Nigdy bym nie podejrzewała, że wnętrza budynku kryją w sobie historię fotografii.
Zwiedzanie zaczyna się nie od protoplastów fotografii, lecz od analogowego laboratorium, w którym wita nas właśnie ów ostry zapach chemikaliów. Woń snuje się za nami przez wszystkie piętra, w górę i w dół.
Krzysztof zajął się nagrywaniem dźwięku, a ja czekałam, aż pomieszczenia się opróżnią, zaglądałam w zakamarki.
Łatwe to nie było, przy ponad 20 zwiedzających osobach i niewielkich pomieszczeniach. Czasami nie dało się uniknąć ludzkiej sylwetki, czasami żałowałam, że jednak nie uwieczniłam niektórych osób, jak na przykład pani Utty strzegącej archiwum ze szklanymi płytkami. Była sama w sobie niezwykłą postacią - olbrzymia, zwalista, mówiąca z mocno niemieckim akcentem - prawdziwy strażnik niepowtarzalnych skarbów. Za to w zachowaniu łagodna i nieśmiała, wręcz rumieniła się opowiadając o "lastrotece"
Szklane płytki to 300000 zbiór, każda zapakowana w papier, pogrupowane według klucza.
Mogłoby być ich więcej, ale taka płytka była używana wielokrotnie. Po wywołaniu zdjęcia, zmywano negatyw i nanoszono nową warstwę światłoczułą. Alinari jest w posiadaniu płyt negatywowych o różnych rozmiarach, my widzieliśmy płytki o formacie mniej więcej A4, takiej wielkości były też wywołane z nich zdjęcia, ponieważ robiono to metodą stykową, nie było soczewek powiększających obraz z negatywu.
Zapytałam się strażniczkę płytek, czy mają już wszystko zapisane cyfrowo. Jeszcze nie.
Alinari nie jest zamkniętym archiwum, ciągle nabywają nowe obiekty, całe ich zbiory, otrzymują też darowizny. Właściwie to każdy może zanieść do nich zdjęcie, z chęcią przyjmują odbitki, byle były jakimkolwiek dokumentem, portretem, świadkiem czasu.
Z lastroteki trafiliśmy do archiwum fotografii, czyli pozytywów. Długie ciągi magazynowych półek przechowują dokładnie skatalogowane kartony ze zdjęciami. Jeden regał wypełniają kompletne albumy, jest ich około 6 tysięcy.
Tu, dla odmiany, pani odpowiedzialna za zbiory była drobniutką i filuterną Włoszką. Trudno było się dostać blisko niej z obiektywem, by zobaczyć najbardziej interesujące obiekty z archiwum.
W specjalnym kartonie trzymane są ferrotypy, ambrotypy i dagerotypy. Przyznam, że mam ciarki, gdy oglądam tak odległe czasowo ujęcia. To nie jest nawet jeszcze właściwa fotografia.
Zobaczyliśmy też pewien bardzo ciekawy album fotograficzny dokumentujący starą Florencję. Ach!
W jednym z pomieszczeń wisi duża fotografia z panoramą Neapolu. Niby nic takiego, ale okazuje się być fotomontażem zrobionym przez dawnego fotografa, który chciał wywrzeć wrażenie sąsiedztwem Wezuwiusza i dorobił mu efektowny pióropusz dymu.
Alinari nie jest tylko muzeum i archiwum. Działa ciągle, tworząc odbitki zdjęć.
Wykonują fotografie wielkoformatowe, ich odbiorcami są hotele, restauracje, organizatorzy różnych konferencji, itp. Dzięki nim rusztowania nie szpecą miasta, gdyż pokrywa je siatka ze zdjęciem elewacji odnawianego budynku.
Niestety, części współczesnej prawie w ogóle nie zobaczyliśmy, tylko małe studia, w których skanuje się, bądź fotografuje, mniejsze dzieła.
Ciekawostką był w nich kolor ścian. Niby zwyczajna szarość, ale bardzo przemyślana, ani za ciemna, ani za jasna, by nie dominować nad oryginałami, by nie zakłamać ich tonacji barwnej.
Laboratorium współpracuje z całym światem, posługując się specjalnym systemem kalibracji barw, który umożliwia wysłanie pliku na drugi kraniec globu i tam wydrukowanie w optymalnej jakości.
Firma zajmuje się wydrukiem w starej technice światłodruku, w której matrycę tworzy żelatyna.
Ponoć daje ona możliwość najwierniejszego odtworzenia barw reprodukowanego dzieła. Napisałam "ponoć", bo nie wydaje mi się, żeby obecne techniki profesjonalnego druku nie miały takich możliwości. Trzeba by jednak mieć obydwie fotografie koło siebie i porównać, ale nie było takiej sposobności. Żelatynowa matryca nie pozwala na powielanie odbitek w nieskończoność, zużywa się po kilkuset wydrukach. Jest pracochłonna i czasochłonna w przygotowaniu, dlatego światłodruki są dość drogie, jak na reprodukcję.
Ich przykłady można kupić w sklepie o bardzo włoskim (!) określeniu "show room". I tam zakończyliśmy zwiedzanie.
Krzysztof maniacko szuka ciekawych starych fotografii Pistoi. Były jakieś, ale mało reprezentatywne.
Jeśli nie dacie rady dotrzeć do sklepu Alinari, możecie nabyć ich produkty w sklepie internetowym. Zwiedzanie zarezerwowano dla grup, więc jakąś jego namiastką jest też strona firmowa, lecz nie dostarcza ona wrażeń ciasnoty, wąskich i stromych schodów, kluczenia pomiędzy skrzydłami budynku, a przede wszystkim nie poczujecie zapachu chemikaliów, tak mile drażniącego moją pamięć.
Byłam kiedys w tym muzeum - moj (bardzo) stary przewodnik informuje, ze muzeum fotografii fratelli Alinari znajduje sie w Palazzo Ruccelai, wiec kosztowało mnie troche wysiłku, zeby dotrzeć przed Santa Maria Novella. Weszłam z grupą Włochów, ale nie widziałam wszystkiego, o czym piszesz - jak zwykle warto z Tobą odwiedzać także te miejsca, które sie zna.
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w poszukiwaniu zdjeć Pistoi, na pewno sie znajdą!
Pozdrawiam,
Iwona
To miałaś szczęście, bo Alinari można zwiedzać jedynie grupowo.
UsuńMałgoś-miód na moje serce. Te same wspomnienia z dzieciństwa-dym z komina i wywoływacz! Oraz odrobina benzyny. Piękne wspomnienia- no i to cudowne laboratorium.Dziękuję.
OdpowiedzUsuńWiedziałam, to miejsce dla Ciebie :)
UsuńŚwietne miejsce. Znane mi zapachy z dzieciństwa. Pewnie ciężko byłoby mi opuścić to miejsce.
OdpowiedzUsuńMyślałam o wszystkich osobach zainteresowanych fotografią. więc i także o Tobie :)
UsuńJak zwykle niespodzianka. Nigdzie nie natknelam sie na wzmianke o muzeum fotografii, a bylismy tak blisko, ale do nastepnego razu, moze w przyszlym roku....Buziaki z okrrropnie zimnej Kanady ( dzisiaj wieczorem ma byc -30, w powiewach wiatru!
OdpowiedzUsuńMoże jest za współczesne, by zwyczajne przewodniki o nim pisały?
UsuńTym wpisem przypomniałaś mi i zapach i klimat gdy sama wywoływałam zdjęcia .Dziękuję i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWspaniale mieć wokół siebie tyle "fotograficznych" dusz :)
UsuńNiesamowite miejsce! Cudowne!
OdpowiedzUsuńAno :)
UsuńTo teraz już wiem, dlaczego muszę jeszcze wrócić do Florencji... A swoją drogą uwielbiam miejsca, które kojarzą się z zapachem. Nie mam osobiście częstych doświadczeń z odczynnikami fotograficznymi - raptem raz chyba zamknęłam się z moim jeszcze wtedy nie mężem w łazience aby coś powyłowywać. Magia wyłaniających się z każdą sekundą obrazów jest nie do opisania. Zawsze pobudza to moją wyobraźnię. Stąd też, mimo że lubię cyfrę - jest przecież taka wygodna w dzisiejszych czasach - to jednak tęsknota za analogiem, jego urokiem, jakąś tajemnicą wciąż we mnie głęboko siedzi.
OdpowiedzUsuńCieszę się że mogłam to miejsce zobaczyć Twoim obiektywem i poczuć Twoje emocje. ;-)
Właśnie! To uczucie - pojawianie się obrazów na białym papierze, jakby czekały na nim od wieków :)
Usuń