czwartek, 16 października 2014

NIECH ŻYWI NIE TRACĄ NADZIEI

Po wakacyjnej zapaści, zaczynam załapywać rytm, znajduję czas na pisanie, a nawet na odgruzowanie zaległych wpisów.
Wracam do sierpniowej soboty.
Już od dawna planowaliśmy, by wraz z Kingą i Grzegorzem pojechać w góry. Siedziałam i opracowywałam trasę. Wydawało się że cały dzień pozwoli nam na zobaczenie wielu, wielu miejsc. Tych już zwiedzonych przeze mnie, ale i tych “pierwszy raz”.
Co nam się udało zobaczyć mniej więcej w 12 godzin?
Wydawać by się mogło, że już i tak na mapę naniosłam za dużo punktów, ale akurat miałam mocno bezsenną noc, więc nie chciałam jej tracić na przewracanie się z boku na bok. Pozaglądałam tu i tam i zmieniłam trasę podróży.
Zaczęliśmy od wysoko położonego romańskiego kościoła św. Jerzego w Bràncoli.
Właściwie to najpierw zajrzeliśmy na niedaleki cmentarz, mogący nam opowiedzieć niejedną ciekawą historię, pokazujący mieszkających kiedyś nieopodal ludzi.

A potem.
Już był w ogródku, już witał się z wnętrzem …
Zamknięte. Na drzwiach widać tylko informację, że parafia nie ma księdza, że sami opiekują się kościołem, więc proszą o dobrowolne datki na rzecz świątyni.
Ale jak je zostawić, gdy nikogo nie ma w pobliżu?
Do podziwiania są tylko widoki na dolinę, w której położona jest Lukka.

Krzysztof jednak nie daje za wygraną, podjeżdżamy dalej na plac, gdzie żywej duszy nie spotkasz. Pryncypał zadzwonił do jednych drzwi, wyszła mało chętna do rozmowy pani, lecz powoli tajała i zaczynała się wciągać w rozmowę. Nie ma to jak wysłać księdza na przeszpiegi, nawet bez koloratki. Pani twardo twierdziła, że na drzwiach kościoła jest przyczepiona kartka z numerem telefonu, a my delikatnie obstawaliśmy przy tym, że nie ma. Pani nie dowierzając zadzwoniła do kogoś, kto powinien coś wiedzieć i odesłała nas z powrotem z obietnicą, że ktoś się tam pojawi.
Oczekując obejrzałam sobie dokładnie całą bryłę świątyni. Wiele razy jeszcze tego dnia widzieliśmy charakterystyczną dla rejonu szarą architekturę Lukki z longobardzkimi wpływami. Nie opiszę wszystkich, ale tej poświeciliśmy najwięcej zabiegów i uwagi.
Jesteśmy więc przed Pieve di San Giorgio, o której w miarę pewne wzmianki pojawiają się już w XI wieku.
Od razu w oczy wpada przedziwnie ulokowana dzwonnica. Tak, jakby postanowiono ją później dobudować, ale już zabrakło miejsca i wstawiono ją przed frontową elewację.
Parę drobnych rzeźbień, ornamenty, wijące się winogrona, maski, krzycząca kobieta, długoręki brodacz, łagodna postać trzymająca coś w rodzaju maczety - o czym chcą nam powiedzieć?

Zaczyna kropić, na szczęście nadjeżdża miły stróż. Wyjaśnia, że nie ma kartki z telefonem, gdyż akurat tego dnia główny opiekun gdzieś wyjechał i ściągnął ją z drzwi. Wiecie już, co robić, w razie braku kartki. Nie odpuszczajcie, bo nie zobaczyć wnętrza kościoła byłoby wielką stratą.
Weszłam i z głupio rozanieloną miną rozglądałam się wokoło.
Ukochana prostota.
Naturalne światło ograniczone małymi oknami zazdrośnie kryje kształty. Po chwili jednak pan włącza dla nas oświetlenie. Krzysztof wypytuje go o losy parafii, a my buszujemy z aparatami.
Po lewej stronie od wejścia dokładnie oglądamy sześcioboczną chrzcielnicę. Każdy narożnik punktuje jakiś owoc, bryła, maska. Linie natomiast podkreśla misterny ornament.
Po drugiej stronie, na ścianie, kolorami mieni się dzieło z warsztatu della Robbiów - Św. Jerzy - patron miejsca. Rycerz jest mocno skoncentrowany na walce ze smokiem, nawet koń z wysiłku odsłania zęby. Tylko ta której bronią ufnie i z uśmiechem oczekuje na zwycięstwo nad smokiem.

Jedynie świadomość, ile mam do opisania, powstrzymuje mnie od bardziej szczegółowej analizy.
Znajdujemy się w połowie kościoła, tuż przed wydzielonym od reszty i podwyższonym prezbiterium.
Często w tych miejscach lokowano ambony, by można było dotrzeć głosem do każdej obecnej w świątyni osoby.
Znacie już moje zainteresowania i zapewne domyślacie się, jak bardzo roztkliwia mnie romańska sztuka. Zawsze, gdy widzę jej pozostałości, myślę, że jej twórcy mieli niezwykłą wyobraźnię, a świat ich estetyki nie znał granic. Czy było to ścisłe zespolenie z architekturą, czy pełnoplastyczne rzeźby, wszystko dało genialne rozwiązania, pokazało ideowe, symboliczne podejście do natury. Stąd chociażby zachwycająco wystylizowane lwie grzywy, przykurczone postaci, wydawać by się mogło, że pod ciężarem kamienia.

W samym prezbiterium wisi następny skarb - malowany krzyż z XIII wieku. Pod nim stoi ołtarz ze zdobnymi kolumnami.
W lewej nawie choć na chwilę zatrzymuję się przed rzeźbionym krucyfiksem.
Nie zapominam też obejrzeć kapiteli.

Żegnamy się z panem, który specjalnie dla nas przyjechał i zjeżdżamy w dół, do drogi wiodącej ku Garfagnanie.
Pada.
Wypatruję następnego kościoła, tym razem nie dla jego wnętrza, tego nie znam, nawet ze zdjęć, ale dla dzwonnicy “z jedną stopą”. Wydaje się, że jeszcze niedawno przychodził tu dzwonnik, liny ciągle jeszcze są połączone z dzwonami. Jeden chyba nawet nie jest zablokowany, co mocno korci Krzysztofa.

Deszcz przybiera na sile, ale się nie zrażamy, następny punkt jest dość daleko, więc może pogoda się odmieni?

Dojeżdżamy do Isola Santa. Od kilku lat kusiło mnie to miejsce, odkąd odwiedziła mnie koleżanka ze studiów. Nocowała wtedy tam z rodziną, poszukałam w internecie fotografii i ciągle pod powiekami miałam budynki zawieszone nad szmaragdową wodą. Kinga z Grzegorzem są gotowi na każdą przygodę, niezmordowani wędrowcy, więc bez problemu udało mi się ich tam zaciagnąć, a  Krzysztof już od lat jest przywyczajony, że to głównie ja wynajduję miejsca do zwiedzenia.

Przyjechaliśmy w totalnym deszczu, lecz nawet w nim widać było niezwykłą barwę wody.
W ogóle wszystko sprawiało wrażenie przepuszczenia przez zielony filtr.














Gdzie się znaleźliśmy? W miejscu dawnej przeprawy górskiej, gdzie wypoczynek i opiekę mogli znaleźć strudzeni wędrowcy. W średniowieczu przerodziło się ono w ufortyfikowaną osadę, która zapewne była rodzajem strażnicy, stąd obserwowano dolinę, obecnie wypełnioną sztucznym zalewem. Aż do momentu powstania zbiornika Isola Santa była taką śródlądową wyspą, ludzie w niej żyjący byli odcięci od świata. Powstanie zapory zmieniło wszystko, doprowadziło do wyludnienia wioski w latach 60 XX wieku. Powyżej powstały nowe domy. Jednak nie wszyscy dali za wygraną. Obecnie część domów jest zamieniona na noclegi dla turystów.
Podeszliśmy do zdekonsekrowanego kościoła i tam poczekaliśmy na wieści w sprawie obiadu, to znaczy wysłaliśmy Krzysztofa na przeszpiegi.
Buuu, wrócił ze złymi wieściami, nie udało mu się wzruszyć mało sympatycznego właściciela. No trudno, przechodziliśmy koło restauracji, Grzegorz z Krzysztofem nawet stanęli patrząc na nią zgłodniałym wzrokiem, a wtedy ... stał się cud. Ktoś odwołał rezerwację i zaproszono nas na posiłek.
Wszystko było bardzo smaczne, ale ewidentnie wygrał mój talerz z całymi płatkami trufli na makaronie. Pycha!

Uratowani od głodu, uzbrojeni w parasolki, pospacerowaliśmy po malutkiej " Świętej Wyspie".

Myślę, że mogłabym tam spędzić wakacje, takie mocno odcięte od świata, bez żadnych wypadów. Bo jednak wszędzie stamtąd daleko i droga mocno kręta. A droga poprowadziła nas do następnej atrakcji - Fortezza delle Verrucole.

Byliśmy tam już kiedyś, trzy lata temu, w zupełnie inną pogodę. Chciałam Kindze i Grzegorzowi pokazać, jak to kiedyś wysoko w górach pobudowano twierdzę. Jakież było moje zdziwienie, gdy ruiny były, i owszem, ale już nie takie zapomniane.


Odtworzono w nich pewne elementy, ułatwiające zrozumienie, jak funkcjonowało zamczysko. Nabudowano drewniane elementy, założono ogród - warzywny i ziołowy.
W wieży, kiedyś ziejącej pustką, ma się wrażenie, że jej mieszkańcy na chwilę gdzieś wyszli.
Oprowadza po niej fantastyczny przewodnik, który ze swadą, z wielkim poczuciem humoru, wyjaśnia, jak funkcjonowały średniowieczne twierdze, daje odczuć niektórym zwiedzającym, jak ciężka była kolczuga, uczy strzelania z niezwykłej procy, opisuje starodawną medycynę, pokazuje działanie maszyny oblężniczej.



Wydawało mi się, że mam jako takie pojęcie o średniowieczu, ale nasz cicerone otworzył mi oczy na wiele nowych zjawisk.
Warto było zapłacić bilet wstępu do Fortezza delle Verrucole. Obserwowałam zwiedzającą z nami grupę młodych piłkarzy, chłopcy z wielkim zainteresowaniem poznali wycinek historii.

Zresztą, cała grupa błyszczącymi oczami wpatrywała się w oprowadzającego. Nic dziwnego, kochamy pasjonatów :)
Rozanielona na wszystko patrzyłam łaskawym okiem obiektywu:








W tym czasie pogoda doszła do wniosku, że dość już tego łzawego nieba i obdarzyła nas powoli ujawniającym się błękitem.



Ruszyliśmy z lekka się śpiesząc, by zdążyć jeszcze zobaczyć katedrę w Bardze.
Udało się!


Starzec zamykający świątynię dotarł lekko spóźniony, a my (tym razem zaopatrzeni w monety potrzebne do uruchomienia świateł) spokojnie obejrzeliśmy wnętrze.









A potem jeszcze posmakowaliśmy detali zewnętrznych.



Słońce docierało już do wierzchołków gór, wzmacniając obraz długimi promieniami światła.





Nieopodal kościoła zobaczylismy ciekawy żywopłot z kolczastej rośliny z kulistymi, omszałymi, zielonymi owocami. A cóż to za cudo?
Poszperałam i znalazłam, że to pomarańcza trójlistna, odporny na zimno i tracący liście cytrus. Ponoć ma przyjemny smak. Trzeba to sprawdzić! Gdy owoce będą żółte.
Dobrze było pospacerować i delektować się Bargą.









Jeśli myślicie, że to koniec wycieczki, to się mylicie. Na koniec wymyśliłam Diabelski Most w wersji nocnej. Cały czas przekonywałam ekipę, że jest równie efektowny tą porą, gdyż ma dobre oświetlenie.
Taaa! Dojeżdżamy na parking, ale most z ledwością wyłania się z ciemności. O! Zapaliło się światło, może automat włączający oświetlenie się spóźnia?
Jakieś było nasze zdzwienie, gdy za chwilę silne, choć zimne światło zgasło i znowu nic nie było widać, by po chwili zapalił się reflektor po drugiej stronie mostu. Latałyśmy z Kingą, jak głupie, by zdążyć, raz z tej, raz z drugiej strony, uchwycić piękną linię średniowiecznej przeprawy.

Nietrudno się domyślić, że cała wyprawa sprawiła nam wiele przyjemności, a deszcz był tylko dodatkową atrakcją, nie potraktowaliśmy go źle, nie złorzeczyliśmy na niego, więc w końcu ustąpił :)

27 komentarzy:

  1. szczęka mi opadła, zresztą nie pierwszy raz:)
    w ogóle nic nie wiem o północnej Toskanii, zawsze coś ciągnie mnie na południe, może jeszcze zdążę i na północy się powłóczyć?
    pozdrawiam serdecznie:))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko Toskania. Wielkie zróżnicowanie, nieprawdaż?

      Usuń
  2. Ależ pięknie! Zdjęcia super. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na koniec zasiwciło słońce a jak zaszło to pozwoliło zachwycać się mostem..
    Inspirujaca wycieczka, sporo jak na jedden dzień ale ja też tak lubię!

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękne zdjęcia, piękne miejsca i chmury spowijające góry, które znamy dobrze, bo tak samo zdobywaliśmy w sierpniu monte Gomito złapał nas deszcz, na szczycie brak widoków bo opadła chmura i 8 stopni!!! Wspominamy wspaniale do dziś. My jacyś dziwni jesteśmy stwierdziłam, kiedy ludzie narzekają na pogodę to im przytakuję a my zawsze jakoś z pogody jesteśmy zadowoleni, niezależnie od tego co jest, każda pogoda daje nowe doznania.
    Pozdrawiam bardzo serdecznie i dziękuję.
    Piękny wpis.
    Asia op.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i tak trzymać! To myśmy, mimo rzęsistego deszczu, mieli o wiele cieplej :) Pozdrawiam i dziękuję :)

      Usuń
  5. Piękne widoki.
    I te północnotoskańskie kościoły. Podobają mi się też domy z zachowanymi starymi elementami architekonicznymi. A ten ostatni samochód to z Lublina?
    Pozdrawiam
    Jagoda

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To stara tablica rejestracyjna z Lukki :) Mam ciągły niedosyt tych kościołów, bo wiem, że zobaczyłam wierzchołek wierzchołka góry lodowej.

      Usuń
  6. Małgosiu, jak zawsze piękne i inspirujące są Twoje bogato ilustrowane opowieści. Podziwiam nieodmiennie zmysł obserwacji i zamiłowanie do szczegółów, detali architektonicznych, ale i wielkich zjawisk natury (doliny we mgle, "parujące" góry, deszcz...) coś pięknego.
    Ponadto podzielam Twoją miłość do Bargi i zainteresowanie cmentarzami jako miejscami opowiadającymi historię ludzi wcześniej żyjących w jakimś miejscu.
    No i w ogóle piękny wpis ( oj, czy nie przesłodziłam ;-) ale to wszystko prawda!)
    Pozdrawiam serdecznie
    Ewa z Legnicy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz, ja jestem łasuch, lubię słodycze, więc serdecznie dziękuję :)

      Usuń
  7. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, dlaczego komentarz został usunięty, ale ponieważ treść i tak do mnie dotarła, więc dziękuję :)

      Usuń
  8. Super ! Jeżeli wyda Pani przewodnik po Toskanii to ustawiam się pierwszy w kolejce po jego zakup.
    Pozdrawiam z całą rodziną. R.Marosz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Rafale, dziękuję za komplement, ale muszę Pana rozczarować, nie czuję się na siłach, by napisać przewodnik :) Z ledwością starcza mi sił na pisanie tutaj :) Bo ze mnie żaden literat, jakiejkolwiek maści, a i wiedzy do stworzenia takiego dzieła, mam stanowczo za mało. Rodzinę i ja serdecznie pozdrawiam.

      Usuń
  9. Pani Małgorzato!
    Stanowczo odradzam spożywanie pomarańczy trójlistkowej! Być może ma zachęcający zapach, lecz jest potwornie gorzka i kwaśna. Zawarty w niej kwas może być tak stężony, że aż żrący i powodować podrażnienie a nawet zapalenie skóry oraz problemy żołądkowe. Być może jest to zbytnia ostrożność ale wolę ostrzec na wypadek gdyby nie dotarła Pani do takich informacji. A najlepiej zawsze zapytać miejscowych - powinni wiedzieć do czego to się nadaje. :) Gdyby jednak zdecydowała się Pani na skosztowanie tego owocu to liczę na relację z wrażeń. :)
    Serdecznie pozdrawiam! Klemens Jakubowski :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Klemensie, bardzo dziękuję za troskę. Jeśli spotkam ten owoc dojrzały, to postaram się bardzo ostrożnie podejść do jej delektowania. Jak to dobrze mieć czujnych czytelników! Jeszcze raz dziękuję.

      Usuń
  10. Nadrabiam zaległości, czasu na wszystko tak mało - Barga - 1000 punktów, juz jest na liście must seen

    serdeczności,

    Iwona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaak, Barga po wielkoroć tak :) Nie pokazałam w tym wpisie innego kościoła, bardzo niedaleko od katedry. Właściwie nazywa się Conservatorio di Santa Elisabetta, jest tam ciekawy obraz Benedetto Buglioniego oraz ołtarz Giovanniego della Robbia :)

      Usuń
  11. Wielkie dziękuję za uzupełnienie, no bo skoro juz tam dotrę...

    Iwona

    OdpowiedzUsuń
  12. Teraz dopiero komentuję, choć wpis przeczytałam parę dni temu w tramwaju (ależ mam zaległości!).
    To był fantastyczny dzień! Zwiedziliśmy, dzięki naszym przemiłym Gospodarzom, kawał całkiem innej Toskanii (innej także z powodu pogody :)) ). Pewnie sami tam nie trafilibyśmy. Jak to miło mieć po dwóch miesiącach, gdy wokół panują chłód i mgły, kawałek zielonej. trochę dżdżystej, górskiej Toskanii przed oczami.
    Bardzo, bardzo dziękujemy za wszystko, czego doświadczyliśmy w tym dniu i w ciagu całego tygodnia naszych wakacji.
    No i muszę tu jeszcze raz powtórzyć - szacun i impon dla Księdza Krzysztofa! Wiadomo za co :)).
    Kinga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z chęcią powtórzyłabym tę samą trasę. A Wasze towarzystwo - bezcenne!
      Uśmiałam się z szacunu i impona, ale faktycznie, za jazdę śliskim po deszczu wąskimi kamiennymi uliczkami miasteczka, należy mu się głęboki ukłon :)

      Usuń
  13. Co za wycieczka! Barga - must go :) Na Isola Santa o mały włos nie zjechaliśmy dwa lata temu na dłużej - zniechęciły mnie dopiero opinie innych turystów i wrażenie, że jednak zbyt ona odizolowana, ta Isola.
    Pozdrawiam, Aldona

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, tak! Barga, Isola, jak najbardziej, chociaż malutka. Do tego Fortezza, w ogóle Garfagnana.

      Usuń