czwartek, 16 sierpnia 2007

FINE

The end:
Krzysztof wrócił z J. z powrotem. Dziadek po wylewie, trzeba by było spać z nim w pokoju, a poza tym ona się źle czuje w górach!!!  A najpierw było, że żadna praca jej ne przestraszy. Ja załamana już chciałam wyjść z domu, żeby tylko jej nie widzieć, nie słyszeć. Ale Krzysiek obiecał, że zrobi wszystko, by już następną noc J. u nas nie nocowała. Podzwonił w inne miejsca i przyjechała przesympatyczna Włoszka z dwiema córeczkami. Zaskoczyła nas odwagą i chęcią przyjęcia zupełnie obcej osoby od razu. Krzysztof powiedział,  że nie może za nią w żaden sposób gwarantować, ale jednak pani zechciała wziąć ją od razu na dwa tygodnie, na próbę. Z ulgą pożegnaliśmy się z J.
Krzysiek pojechał na Mszę do Sióstr a tu dzwonek do drzwi, patrzę przez okno: pani z obydwiema córeczkami. Hmm, udało mi się przekazać, że Don Cristoforo jest na Mszy i jeszcze ma o 21 Mszę. Pani pojechała. Po pewnym czasie telefon od J., która twierdzi, że to za dużo pracy i że ona poczeka do czwartku na inną ofertę. A ci czwartkowi ludzie nie chcieli jej, bo była zbyt mało skromna, czego J. nie wiedziała. Wieczorem Krzysztof zadzwonił do Włoszki, porozmawiali długo. Ona miała skrupuły, nie wyobrażała sobie zawieźć kogoś na stację i tak po prostu zostawić. Krzysztof wiec zobowiązał się zrobić to dziś, gdyż wczoraj było święto i miał mnóstwo pracy, dodatkowo Msza pogrzebowa za księdza Polaka,co to tutaj zmarł oraz obiad ze swoim (jeszcze) polskim biskupem! Pojechał po J., a ta że na 12 umówiła się na plebanii z innym potencjalnym prcodawcą. Krzysiu jednak twardo odwiózł ja na stację i powiedział, że tutaj skończyła się jego pomoc. Miała w tym czasie dwie oferty i nie skorzystała z nich, zwłaszcza że ta druga wydawała nam się bardzo dobra ofertą. I tak to zakończyliśmy działalność "biura pośrednictwa pracy". Jeszcze tylko telefon do potencjalnego oferenta, że Krzysztof nie daje żadnej gwarancji za tę kobietę. FINE!
A co do biskupa: ano był w pobliżu na wakacjach, więc go zaprosiliśmy na obiad. Ciężko mi było, gdyż po dwóch dniach traumy nie za dużo w lodówce, nie zrobiliśmy żadnych zakupów, bo nie chcieliśmy J. zabierać ze sobą ani tym bardziej samej zostawiać w mieszkaniu. Udało mi się ugotować zupę grzybową (podobno przepyszną, nie wiem ne jadam grzybów) oraz ragù. Na deser już myślałam, że podam tylko kompot a tu Krzysiu przyjeżdża od jednej chorej z przepysznym słodkim. Trudno mi opisać co to jest. W formie z migdałów, chyba prażonych i oblewanych miodem, przekładaniec ciasta i śmietany, nasączony mocno alkoholem oraz syropami. Z wierzchu oblany czekoladowym i wiśniowym syropem i jakimś likierem. No przepychotka!
Sam obiad przebiegł niezywkle serdecznie, ja oczywiście zostawiłam panom pole do rozmów robiąc za prawdziwą gosposię.
Po obiedzie pojechali do Giaccherino, gdyż biskup wypatrzywszy przez okno, mocno zainteresował się tym klasztorem.
I chyba to tyle. Wczoraj wieczorem dla odreagowania pojechaliśmy do Lukki. Z psami! Co to był za spacer. Właściwie to zdjęć nie mam, bo szwendaliśmy się po starym mieście i uczyliśmy Bojanglesa nieszczekania na każdego większego psa a Drusa nie zlizywania wszelkich psich szczyn napotkanych po drodze 
Dzisiaj grande lenistwo, układałam sobie puzzle. Teraz zaczyna się msza pogrzebowa za parafiankę. Właśnie bije dzwon pogrzebowy.

1 komentarz:

  1. Matko święta... za każdym razem, gdy czytam opowieść o J. , myślę: horror. Skąd ludzie biorą taki tupet? Kupiłabym go trochę.
    Pozdrawiam, A.

    OdpowiedzUsuń