piątek, 2 listopada 2007

ZADUSZKI

Zaduszki. Udało się zrealizować zamysł wizyty na ewangelickim Cimitero degli Allori. Imponujące wrażenie, monumentalność, czasami bardzo smutna.
   
Zamiast znaków jakiejkolwiek religii, strzaskana kolumna, albo grajek.
   
Zwłaszcza te kolumny, nie dość że strzaskane, to wywrócone upływem czasu. Grób rodziny Falacci, jakiś mało zwarty. Nad miejscem pochówku Oriany bardzo prosta tablica, chyba z pietra serena z zaznaczeniem "Pisarz". 
Ten typ cmentarza trochę kojarzy mi się z Powązkami. Dużo rzeźb, stare, szacowne groby.
   
    
Zadumałam się nad losem ludzi nań pochowanych. Wielu obcokrajowców, którzy zakończyli we Florencji swój żywot. Choć też zdarzyło się nam znaleźć grób pewnej kobiety, która zmarła w Paryżu.
Najbardziej poruszały mnie daty i miejsca urodzin, np. koniec XIX wieku w Ameryce. Przepłynęła taka osoba ocean i na obcej sobie ziemi została pochowana. A może już nie czuła się tu obco, może miała to samo poczucie udomowienia co ja? Tylko jak kontaktowała się z bliskimi w pozostawionym kraju? Listy? To nie to, co teraz: telefony, internet, tanie linie lotnicze.
Mieliśmy jeszcze czas, przyjemnie świeciło słońce, aż do 18 stopni, więc wstąpiliśmy do pobliskiej, połóżonej wśród wzgórz, z krajobrazami prosto z obrazów renesansowych, Certosy. Nie zwiedzaliśmy, bo można to robić tylko o określonych godzinach z przewodnikiem, i trwa to bardzo długo. Zachłysnęłam się więc widokami.
    
Wejrzenie z zewnątrz narobiło smaka na przyszłość.
Klasztor pełen łuków: a to brama, a to ciąg okien na klatce schodowej, a to widok  w ścianie. 
   
   
Zdumiewają domki-cele mnisze (zupełnie niezła przestrzeń mieszkalna).
Przez otwór w ścianie spogląda na nas tympanon świątyni. Gdzieś pod murem porzucony narożnikowy zegar słoneczny, puste donice czekające na rośliny. A zielone pomarańcze wyglądające dojrzałości zupełnie mnie rozbroiły.
    
Słodką błogość przerywa donośny, przenikający ciało głos przygłuchego staruszka z pełnym garniturem sztucznych zębów. Czas wracać!
Dobrze, że nas nic nie podkusiło, by pozostać dłużej we Florencji, gdyż zapomnieliśmy zupełnie o zaproszonym Tomku. Właśnie byłam w trakcie przygotowywania nowej potrawy z włoskiej książki kucharskiej, którą dostałam od Taty na imieniny. Udało mi się ukryć zdziwienie przyjściem Tomka, ponieważ czasami wdepnie bez zapowiedzi, tylko na chwilę. Myślałam że tak jest i tym razem. Tylko dziwna wydała się butelka białego chardonay, którą postawił na stole. W dodatku Krzysztofa akurat nie było. Wszystko pięknie jendak się ułożyło.
Obiad:  "Dorada z wysp". Najpierw na parę łyżek oliwy w naczyniu żaroodpornym układa się warstwami plastry ziemniaków i pomidorów, doprawiając solą, ja jeszcze umieliłam trochę pieprzu. Na wierzchu kładzie się rybę, która w środku wysmarowana jest świeżym drobno posiekanym rozmarynem i czosnkiem, doprawiona solą i pieprzem. Żadna moja zasługa, ale przepychotka!
A wieczorem następna nowość w moim wydaniu - schiacciata albo focaccia. Nie wiem jeszcze czym się to różni. To znaczy niby wyczytałam w internecie, że schiacciata jest rumiana a focaccia chyba nie, a może to kwestia grubości, składniki w niektórych przepisach dokładnie te same. Trzeba by popytać u źródeł. W sobotę idziemy do Franki na kolację, to mam nadzieję się dowiedzieć. Na pewno jest to mniej więcej biała pizza na oliwie, najlepiej bez dodatków, albo skromnie przyodziana. Ja zrobiłam fragmentami z gorgonzolą, parmezanem oraz pieprzem. Ciepła była przepyszna! Zimna - nie wiem, nie zdążyła wystygnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz