niedziela, 4 listopada 2007

BARDZO WŁOSKA KOLACJA

Wyjaśnione! U źródeł dowiedziałam się, że focaccia i schiaciata to to samo, z tym że ta druga nazwa jest używana w Toskanii. Zapisuję porannie, bo wieczorem nie wiem, o której godzinie będę z powrotem, wybieramy się z tutejszym stowarzyszeniem na wycieczkę do Sanktuarium Monte Senario.
Sobota? A jak to sobota, porządki weekendowo-jesienne. Lipy obok kościoła postanowiły zrzucić szatki i tym samym uprzykrzyć sprzątanie po sobie. Narobiłam się jak mrówka, zgrzałam dokumentnie, bo słońce świeciło nad wyraz skutecznie. Znajoma Toskanka powiedziała mi, że to nie jest naturalne o tej porze roku. Jakże mi się więc ta nienaturalność podoba! Żeby to się utrzymało jeszcze do jutro na następną wycieczkę w najbardziej modelowe, wiejskie regiony Toskanii.
 Cały akcent wczorajszego dnia zawarł się w kolacji u Franki i Fabia. Potwierdziły się moje nieśmiałe przypuszczenia (po wizycie w sklepie i widoku całych naręczy), że zaczął się sezon na karczochy. Już wcześniej nieraz doświadczałam sezonowości kuchni włoskiej. A to olbrzymie ilości pomidorów latem, wszechobecne grzyby pod koniec sierpnia, a to polenta na jesień, a teraz jeszcze dumnie i pięknie wkroczyły na scenę karczochy. Po przystawkach, mniej sezonowych (prosciutto, melon, dwa rodzaje crostini z mięskiem i z anchois oraz – tfuj! ciągła czkawka z dzieciństwa – salceson) na stole pojawił się parujący ryż z karczochami. Nie powiem, ciekawy smak. Już nabieram chęci na własne odkrywanie nowego lądu. Potem, jak zawsze smakowite żeberka i pieczone ziemniaki. A na deser pyszne ciasto z truskawkami. Wszystko skropione chianti, a na deser słodkim winem. Tym razem udało mi się upilnować ilości zjedzonych potraw, więc nie musiałam obawiać się o sensacje żołądkowe. Za to sensacji duchowych dostarczyły mi dwa fakty. Najpierw włączony podczas kolacji telewizor z głupim teleturniejem budzącym w ludziach najniższych rzędów żądze pieniądza.  A potem odwieczne problemy natury religijnej. Fabio swoje poglądy wyrażał nad wyraz głośno z ogromnym zacietrzewieniem. Na szczęście on tylko wykrzykiwał swoje zdanie, nie miało to przełożenia na brak szacunku do drugiego człowieka. Ale i tak zrobiło na mnie piorunujące wrażenie znalezienie się na linii ognia. Z jednej strony Fabio wykrzykujący swojego Boga  bez opamiętania, z drugiej Franka w górnych rejestrach rozpaczy próbująca przerwać słowotok męża lub chociażby wcisnąć się ze swoim zdaniem.  A najbardziej niebywałe jest, że Krzysztof w dowolnie wybranym momencie zaordynował odwrót i nagle uśmiech na twarzy Fabio i serdeczne pożegnanie. Czysta Włoszczyzna?

Brak komentarzy: