Postanowiliśmy zobaczyć Livorno. Ponieważ bardzo wcześnie zjedliśmy obiad w domu, byliśmy na miejscu około 13.10. Ulice i place zapełniali przede wszystkim emigranci, dla których sjesta nie jest tak świętym czasem, jak dla tubylców. Może „zapełniali” to słowo na wyrost, ale stanowili znaczną część napotkanych osób. Ta mieszanina języków jeszcze bardziej odebrała włoskość miastu. Brzydkie budynki,
olbrzymia Piazza della Republica,
nieciekawe pomniki w ilości zdumiewającej,
podcienia – marne echo tych z Bolonii,
mnóstwo gołębi, pstrzących gdzie się da i na co się da.
Dodatkowo miałam nadzieję, że choć dzielnica nazwana Nową Wenecją ukoi zbolałą brzydotą duszę. Powiedzcie sami, ile trzeba mieć wyobraźni, by tak obrazić adriatycką Wenecję?
Nawet Madonna w narożnej kapliczce smutna jakaś. Ja jej się nie dziwię, chyba bym w depresję popadła w tym, a jakże, toskańskim mieście.
Ale nie dziwota, jeśli ten twór mieszkalno-portowy, powstały za przyczyną Medyceuszy, miał charakter głównie użyteczny, bez aspiracji do bycia ostoją sztuk wszelkich. I jeszcze, żeby było mało większość miasta została zbombardowana podczas ostatniej wojny. Być może te dziwacznie zaadoptowane na wybieg dla przedszkolaków ruiny są „pamiątką” zniszczeń?
Trzeba było się nieźle naszukać czegoś, na czym można by obiektyw zatrzymać. A to więc podobieństwo do pomnika,
a to pranie wszechobecne, wszechniestrojne.
Raz zdarzył się miły detal.
Gorzej z budynkami, no bo jak zachwyca, kiedy nie zachwyca katedra, zamknięta, dająca swoją loggią schronienie dwóm bezdomnym?
Marudziłam, że chociaż morze bym zobaczyła, starą fortecę, ale nawet tego nam się nie udało. Ledwie sił na nową wystarczyło.
Mieliśmy już tak serdecznie dość, że wracając odeszliśmy od niejedzenia słodyczy i skusiliśmy się na lody. Oj! Dobrze zrobiliśmy. Pierwsze lody w tym roku. Ależ smakowały!
W związku ze skróconym czasem planowanej wycieczki postanowiliśmy pojechać jeszcze na południe od Livorno. Wybraliśmy drogę wzdłuż wybrzeża, jechaliśmy z malutką mapką w przewodniku, więc jakby bez mapy. Już na obrzeżach Livorno zobaczyłam morze. Od razu mi się buźka uśmiechnęła. Czas już też był bardziej poobiedni i mnóstwo ludzi wyszło na nadmorskie promenady. Myśmy jednak nie skusili się na tę formę wypoczynku. Nie znając absolutnie tej części Toskanii, jechaliśmy ciekawie rozglądając się za jakimś miasteczkiem przyciągającym wzrok i serca.
Coś nam nie wychodziło, ale przynajmniej zobaczyliśmy uroczy fragment wybrzeża, o którym nie miałam pojęcia, a który bardziej kojarzy się z wybrzeżem liguryjskim - domy zawieszone na skalistym stromym wybrzeżu. Musi być ciekawie latem mieszkać w jednym z nich. Potem jednak ziemia się spłaszczyła, wpadliśmy na pomysł, żeby zakończyć podróż w Volterra (nie wiem jak napisać po polsku, w Volterzrze?). Myśleliśmy już wcześniej, że to tylko tak na wszelki wypadek sobie zostawimy, ale gdy w Cecinie ujrzeliśmy drogowskaz i 32 km do celu, kierownica jakoś
sama skręciła.
I znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Ja poczułam, jak bym świeżego powietrza nabrała w płuca. Co i dosłownie można rozumieć, bo w livorniańskiej Wenecji okrutnie cuchnęło. Omal byśmy zostali bez zdjęć, ale jednak Volterra to turystyczne miasto i zakupić baterie w niedzielę nie było rzeczą trudną.
A jednak i Volterrę można kojarzyć z horrorem, o czym mnie uświadomiła koleżanka z liceum. Otóż wybiera się tu ze swoją nastoletnią córką, która cała jest dzika, nie wiem czy na Toskanię, ale na pewno na zobaczenie miasta będącego miejscem akcji drugiego tomu sagi o … wampirach pt „Zmierzch”.
Próbowałam zrozumieć, czemu autorka umieściła akurat tutaj akcję książki. Nie wiem, co z Volterry pomogło zbudować nastrój, bo nie znam „dzieła”. Może uliczki i wszędobylskie zaułki?
Ciężkie drzwi kryjące tajemnicę?
To był drugi pobyt w Volterze (chyba taką pisownię przyjmę za słuszną), znowu nieplanowany, zostawiliśmy przewodnik w aucie, chcieliśmy tylko trochę pospacerować, żeby odreagować Livorno. Tak więc dokumentacja fotograficzna to taki zlepek oglądactwa niemający wiele wspólnego ze zwiedzaniem.
A żeby jeszcze lepiej się oddychało Volterrą zaczęliśmy od herbatki z rogalikiem pod piękną
lampą z alabastru.
No właśnie! Ponieważ miasto jest centrum alabastru, nie sposób nie wspomnieć o tym
niezwykłym minerale.
Tym razem weszliśmy tylko do jednego sklepu z wyrobami alabastrowymi, bynajmniej nie w celu nabycia drobiazgu. Zresztą tam akurat drobiazgów nie było, za to obok przykuwały uwagę otwarte drzwi zachęcające do zajrzenia. Mogliśmy więc zobaczyć dawny warsztat alabastru, albo skład złomu alabastrowego.
Typowych produktów nie sfotografowaliśmy, z zadziwieniem stanęliśmy przed witryną z takimi oto kosztownymi „gadżetami”. Ciekawe, czy to tylko wizytówka firmy, czy też znajdują się klienci na coś takiego?
Już prędzej bym kupiła wcale niealabastrowe kalosze. Smakowite, nieprawdaż?
Volterra słynie też z etruskich korzeni, tych nie trafiliśmy, poza sklepem inspirowanym sztuką etruską. Za to obejrzeliśmy sobie pozostałości rzymskiego amfiteatru. Musiało to być (nomen omen) spektakularne miejsce, mające za dekorację w tle łagodne toskańskie wzgórza.
No właśnie, czy one takie łagodne? Już wracając, inną drogą, niż przyjechaliśmy, mogliśmy przekonać się na własne oczy, że prawdę piszą przewodniki o erozyjnych wzgórzach wokół Volterry.
A na koniec spostrzeżenie o swoistej klamrze zamykającej dzień. Zaczął się on (nie licząc zwyczajnych poranności) od wcześniejszej Mszy z biskupem oraz potem jego wykładu rekolekcyjnego. To novum w parafii, bądź bardzo zapomniana aktywność. Podczas zwiedzania trafialiśmy czasem w kościołach na ogłoszenia o rekolekcjach, a więc znają tutaj tę formę, a więc niektórzy księża coś robią w Wielkim Poście, oprócz Drogi Krzyżowej. Krzysztof wpadł na pomysł, by zaprosić biskupa, mając nadzieję, że będzie to atrakcyjne dla Włochów tak lubiących splendor. A poza tym okazało się, że biskup jest faktycznie świetnym mówcą. Okazało się dla mnie, bo pierwszy raz go słuchałam. Jaki to ma związek z tym, co napisałam poprzednio? Gdzie tu klamra? Otóż nasz biskup, był przedtem biskupem … Volterry właśnie, a ja rankiem słuchając go nie pomyślałabym, że znajdę się jeszcze tego samego dnia w jego poprzedniej diecezji!
AAAA!!!
I jeszcze chciałam przeprosić za zabieranie drogocennego czasu moich drogich czytelników, nie obiecuję poprawy, gdyż Wasze słowa to miód na serce.
Nie przypuszczałbym, że w Toskanii znajdą sie rywale Łodzi lub Bełchatowa w konkursie na urbanistyczną brzydocz:):):) ale antidotum znaleźliście sobie śliczne:) zastanawiałem się, czy wybierając się na wycieczkę w pobliżu Poznania można znaleźć jakieś śliczne, klimatyczne miejsca?! pozdrawiam:)
OdpowiedzUsuńNo to Ci doloze tego miodu....:),tych kalorii,ktore my tez otrzymujemy:)!!!!
OdpowiedzUsuńPrzesiaknelas juz pieknem,wiec trudno sie Tobie pogodzic z czyms maloestetycznym....Generalnie nie odebralam "tego"az tak zle.....No moze to wszechobecne pranie....:)
cmoki:)))
Kinga z Krakowa
OdpowiedzUsuńAleż - pranie to część włoskiego kolorytu! (i polskiego, niestety, u nas to dopiero wygląda dziadowsko)
No, ale zgadzam się, "ta" Wenecja nijak się ma do Serenissimy.
Piękne zdjęcia Volterry! Byłam, widziałam, odniosłam wrażenie,że jest taka poważna, dumna i zupełnie jej nie zależy na tym, żeby podobać się turystom, bo jest świadoma swojego dostojeństwa, (a i katedrę w ciągu dnia zamykali, choć był sezon) Surowe mury, tajemnicza brama etruska, a w pobliżu księżycowy krajobraz obsuwającej się ziemi- bardzo ciekawe miejsce. Serdecznie pozdrawiam. Zuzanna
OdpowiedzUsuńLivorno przypomina mi o jedynym zmarnowanym dniu w Toskanii ,
OdpowiedzUsuńpięknym słonecznym ,gorącym i śmierdzącym
Setnie się ubawiłam , zwłaszcza że sama zachodziłam w głowę jak mogłam się tam wybrać i czego szukałam . Z perspektywy trzech lat to "cudowne" wspomnienie wywołuje wyłącznie śmiech więc chyba warto było .
Bardzo Wam dziękuję za powtórkę z rozrywki:)
Alabastrowe miasto przywodzi znacznie milsze wspomnienia mocno wietrzne ,nie tylko , nie tylko ....
Zaułkowa, wąskouliczna Volterra niczego sobie na tych zdjatkach. Tośka też czytała Zmierzch więc Ją to tez zainteresuje...
OdpowiedzUsuńNo i ten wszędobylski alabaster o wampirskiej bladości... fajne, fajne.
A pranie też wolę włoskie ihihi:)
Oj zazdroszcze Pani, że ma Pani gdzie odreagowywać brzydotę. Ja niestety zmuszona jestem mieszkac w brzydocie Dublina i nijakości Irlandii. Dobrze, że choć "dzikie" krajobrazy są piękne, no, że jest Pani blog, gdzie mam na codzień przyponmienie o pięknie. A co do prania to mi ani polskie ani włoskie nie przyapdły do gustu tak bardzo jak Barcelońskie czasem wiszace dwa metry nad chodnikiem. hihi
OdpowiedzUsuńmnie się pranie właśnie podobało:)
OdpowiedzUsuńVolterra to przede wszystkim wspaniałe muzeum etruskie - grzech ominąć! No i kupiłam tam moją ulubioną książkę z przepisami kuchni toskańskiej :) Pozdrawiam, Aldona
OdpowiedzUsuńNo, proszę, jaka ze mnie grzeszniczka :) Ale gdy się ma za sobą dwa inne muzea etruskie, to można nie odczuwać przymusu odwiedzenia następnego :) Zresztą, mam dużo czasu na to, mam nadzieję :)
Usuń