Ten koralik to faktycznie nówka, w porównaniu do zaległych rozsypanych koralików.
Środowe święto Wniebowzięcia NMP zainspirowało mnie do wytyczenia trasy wycieczki. Miała mieć religijny charakter, poszukałam więc czegoś nowego w książce poświęconej trasom pielgrzymkowym po Toskanii i znalazłam teren jeszcze słabo rozpoznany przeze mnie, z kilkoma ciekawie zapowiadającymi się kościołami.
I co? Myślicie, że plan zrealizowałam?
Wiadomo - nie.
Choć nie było to tak, żeby nic, żeśmy mocno zjechali ze szlaku.
Głównym powodem zmian był dzień wybrany na wyprawę. 15 sierpnia to totalne wakacje, poza miejscami mocno obleganymi przez turystów. Krzysztof usiłował przed wyruszeniem zarezerwować nam gdzieś po drodze jakiś stolik na obiad.
Zapomnijcie!
Albo otwarte tylko na kolację, albo nieczynne, albo obiad wchodził w grę, ale wszystko było zarezerwowane. Jak się potem dowiedziałam, nasi parafianie wyjątkowo właśnie w tym dniu wyruszają do restauracji - tych czynnych.
Gapy z nas, postanowiliśmy zdać się na łut szczęścia, czy też opiekę aniołów obiadowych.
Miałam wrażenie, że tereny, które mijaliśmy dopadła jakaś straszliwa epidemia. Trudno wypatrzeć człowieka, jeszcze trudniej otwarty lokal. Jechaliśmy często pomiędzy uprawami słoneczników.
Doszliśmy już do stanu, w którym byliśmy gotowi zjeść odgrzewaną pizzę, ale nawet tego typu "smakołyku" nie znaleźliśmy.
Bywało, że z lekka zjeżdżaliśmy z trasy.
Nic, wszystko pozamykane.
W końcu zobaczyłam drogowskaz na Lari. Nawet miałam tę miejscowość "w zapasie" na ten dzień. Myślałam o ewentualnym zakończeniu tam wycieczki. Pomyślałam, że zamek musi przyciągać turystów, a to powinno oznaczać otwartą restaurację.
Intuicja mnie nie myliła. Zaczepiona przez nas mieszkanka powiedziała, że na placu jest osteria. Uprzedziła tylko, że jest tam drożyzna. Wyboru nie było, więc trzeba było głębiej sięgnąć do kieszeni. Ale wcale nie aż tak, że nie starczyło potem na zwiedzanie zamku.
Zanim jednak na zamek, weszliśmy do przyjemnie schłodzonego pomieszczenia Osterii al Castello.
Od razu mnie ujęli za serce. Pędzle na ścianie, obrazy, proste klasyczne meble z plecionym siedziskiem, ale rozbielone - wszystko mówiło, że tu dobrze zjemy.
Wspólnie zamówiliśmy "Fantazję bruschettową". Wszystkie grzanki zrobiono z pieczywa z pełnego ziarna. Oprócz klasycznej pomidorowej bruschetty, była tam paprykowa, dwie serowe, w tym, jedna z dżemem z czereśni, typowa toskańska wątróbkowa i kawałek omletu z cukinią.
Wróć, wróć.
Z dżemem z czereśni?
Nie mogło zabraknąć tego owocu w miejscowości słynącej od XVIII wieku czereśniami.
Nie pora na nie surowe, ale w przetworach, albo na obrazach, i owszem.
W tym czasie przygotowano nam nasze dania główne. Ja zamówiłam z listy pierwszych dań - świderki z pesto, mozarellą i wiórkami suszonych pomidorów. Krzysztof wziął kaczkę w occie balsamicznym. A na deser coś zwanego tiramisu, ale nie w klasycznym kształcie i smaku. Dosyć słodką i gęstą masę przełamywały brzoskwinie, a biszkoptów nie zanurzono w kawie, były więc kruche i świetnie kontrastowały z miękkością reszty. Warto było wydrenować portfel.
Dowiedzieliśmy się od obsługującej nas kelnerki, że latem robią taką bardziej nowoczesną kuchnię, zimowe menu jest rustykalne.
Uratowani od śmierci głodowej ruszyliśmy na spacer po niezwykłym Lari. Małe, zwarte miasteczko pielęgnuje świadectwa dawnych czasów. Oto loggia, która kupcom udzielała schronienia przed słońcem. Na jej krótszej ścianie umieszczono zachowaną tablicę z miarami. Lubię takie pamiątki.
No dobrze, jedliśmy w Osterii al Castello, szliśmy uliczkami ułożonymi po okręgu i promieniście od niego.
Dlaczego?
Nie spodziewajcie się tu centralnego placu.
Sam środek Lari to wyniośle wznoszący się zamek stanowiący niedostępną fortecę.
Nie ma tu fosy, wystarczy stromo nachylony mur i jedyna rampa prowadząca na szczyt, z dość wygodnymi schodami.
Dokładnie w momencie, gdy doszliśmy do zamkowej bramy, przyszła starsza pani ze stowarzyszenia opiekującego się tym zabytkowym zespołem budowli. Otworzyła podwoje, sprzedała bilety oraz wydała głośnik z nagranymi informacjami. Oczywiście, dla nas przeszkodą nie była włoska wersja, ale Krzysztof uparcie zawsze w takich przypadkach pyta o język polski nagrania. Może jeśli wielu polskich turystów zada takie pytanie, doczekamy nagrań w naszym języku? W Pistoi już myślą o polskiej wersji folderu dla turystów.
Zamek w Lari był wikariatem, czyli miejscem gdzie sprawowano władzę w imieniu władcy nierezydującego na miejscu. Przypomnę, że wikary był osobą zastępującą władcę, do naszych czasów dotrwało znaczenie zastępstwa, czy też wspierania w wykonywaniu zadań jedynie w aspekcie kościelnym.
Aby zapobiec korupcji, kadencja wikarego trwała jedynie pół roku! Można było zostać nominowanym na to stanowisko wielokrotnie, ale nie było pewności, że się otrzyma przedłużenie zatrudnienia.
Zaraz po wejściu widać na dziedzińcu ściany obłożone herbami.
W końcu się dowiedziałam, skąd w ogóle ta tradycja, która zachwyca tak wielu turystów przed siedzibami lokalnych władz.
Otóż po zakończeniu pracy na stanowisku wikarego, był on zobowiązany umieścić taki herb na murze. A nie była to tania sprawa. Nawet te wyrzeźbione w pietra serena były kosztowne. A tylko co bardziej sytuowane rody pozwalały sobie na olbrzymi herb majolikowy z warsztatu della Robbia. Tych w Lari jest niemal 100.
Po prawej stronie bramy wybudowano małą kaplicę. niby nic niezwykłego, ale w ścianach widać dziwnie skośnie wmurowane cegły (kamienie?).
Wywietrzniki?
Nie.
Po wyjściu spostrzegamy, że do każdego takiego otworu dopasowana jest mała komórka. Te pomieszczenia miały umożliwić więźniom udział we Mszy św., bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, a skośnie wmurowane cegły pozwalały patrzeć jedynie na ołtarz.. Takiej Mszy mogło wysłuchać maksymalnie 10 więźniów.
Wnętrza służyły sprawowaniu władzy. Największa jest sala reprezentacyjna, zbudowana w krótszym, prostopadłym skrzydle zamku. Większość pomieszczeń umieszczono wzdłuż jednego długiego korytarza.
Zaczyna się od sali sądowej, a kończy więzieniami, tuż przed którymi sugestywnie odtworzono salę tortur. Aż się wzdrygnęłam, zwłaszcza na widok włosków na nodze przesłuchiwanego i ręce torturującego.
Ciekawe jest to, czego dowiedzieliśmy się o torturach. Nawet jeśli więzień przyznał się pod wpływem bólu, to, po długim czasie od tego faktu, przeprowadzano ponowne przesłuchanie, ale w okolicznościach niepowodujących bólu, ani niekojarzących się z bólem. Nawet rozprawa sądowa musiała być przeprowadzona w sali niesąsiadującej z salą tortur.
Do naszych czasów zachowały się cele więzienne dla mężczyzn. Wcześniej nie było takiego podziału, wszystkich trzymano przykutych łańcuchami do ścian w jednej sali.
Ci najgorsi przestępcy byli skuci krótkim łańcuchem. Jego długość pozwalała jedynie leżeć na twardych deskach, nie można nawet było podejść do okna. Nawet gdyby więzień mógł podejść, to i tak nie miałby wielkich szans na ucieczkę, podwójna krata skutecznie to uniemożliwiała. W narożniku jednej z cel zachowały się drapane znaki wykonane przez więźniów, pozwalające odmierzać upływ czasu.
Jak każdy szanujący się zamek, tak i ten ma swojego ducha. Ponoć straszy tam Rosso della Paola, jakiś rebeliant. Rano, 16 grudnia 1922 roku, w jednej z cel odkryto jego zwłoki zwisające z krat. Wydawać by się mogło, że popełnił samobójstwo, ale na jego ciele znaleziono ślady wyraźnego pobicia. Ponoć potem, przez wiele lat, zawsze 15 grudnia, widziano ducha domagającego się wyjaśnienia zagadki jego śmierci.
Ze szczytu zamkowego wzniesienia roztaczają się wspaniałe widoki. Wzrok sięga aż po horyzont, który przymglony tego dnia zapewne krył morską linię. Z drugiej strony można wypatrzeć Volterrę.
A jakie to niezwykłe miejsce dla podglądaczy, hi, hi, hi. Choć w tym przypadku to raczej można zajrzeć kominom w oczy.
Wolałam patrzeć w dal, bo dół przyprawiał mnie o dreszcze, taka wysokość działa mi na wyobraźnię, za mocno.
Po zejściu z zamkowej skały jeszcze raz obeszliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do neogotyckiego kościoła, niezbyt porywającego. Za to miasteczko warte zapamiętania i powrotu.
W końcu ruszyliśmy do głównego punktu naszej wyprawy.
Ha!
Głównego?
W zamiarach!
Tym razem to ja zmieniłam plany.
Pomyślałam, że skoro jest już siedemnasta, to może lepiej najpierw zajrzeć do ...
zimnych kaskad, które kryją się w lasach za Chianni. Informację o nich znalazłam na jakimś włoskim blogu. Wydawało się, że wskazówki są precyzyjne. O moja polska ułudo!
Niby był mostek, niby ścieżka prowadząca w prawo, ale ... znaleźliśmy się wśród dziwnych chaszczy. Minęliśmy dwie zielone i stare przyczepy kempingowe, blaszaną budę z napisanym na drzwiach adresem i telefonem do jakiegoś Niemca, a zaraz za nią samochód, niemal już całkowicie zrośnięty z podłożem.
Najpierw szliśmy dosyć zarośniętą drogą, mijaliśmy olbrzymie kopry (zza jednego z nich wyglądam) i pyszne słodkie jeżyny. Potem "udało się" ją nam zgubić, brnęliśmy przez chaszcze, by w końcu wejść do zacienionego lasu. Nadzieję budziła gumowa rura, którą prawdopodobnie ktoś sprowadza sobie wodę. Doszliśmy do większych kamiennych stopni, ale tylko maluśkie kałuże świadczyły o tym, że to strumień. Nic dziwnego, mija już trzeci miesiąc prawie bez deszczu. Usłyszeliśmy jakieś ludzkie głowy. Spotkaliśmy ojca z bardzo gadatliwym synem.
Ten nas odwiódł od poszukiwania kaskad, to znaczy ojciec wiedzą o suszy, a chłopiec słowotokiem.
Wycieczkę zakończyliśmy w Chianni.
Najpierw musiałam ochłonąć po wspinaniu się po suchych trawach w obuwiu absolutnie do tego nieprzystosowanym. Nauczona przez Joannę, co pomaga w takich przypadkach, wypiłam chłodny aperitif, uff!
Potem jeszcze zajrzeliśmy do części Chianni zwanej Castello, a jakże!
Zachęcająco wyglądały "Vecchie Cantine". Ciekawe, czy były czynne podczas obiadu. Tak, czy siak, na tanie też nie wyglądały. Myślę, że warto jeszcze wrócić kiedyś do Chianni.
Na sam koniec, już właściwie w drodze powrotnej odnaleźliśmy kościół, od którego zaczęło się całe moje wytyczanie trasy wyjazdu.
Położony niezwykle. Mam nadzieję, że chociaż trochę widać piękno miejsca, bo mój wysłużony aparat odmówił posłuszeństwa i część zdjęć zrobiłam telefonem.
Powrót zaczęliśmy od złota.
Wzgórza niemal świeciły zapożyczywszy blask od zachodzącego słońca.
Nagle znaleźliśmy się przy wzgórzach, które ciekawiły mnie już z oddali. Myślałam, że to jakieś terasy, a to, niestety, efekt pożaru. Mam nadzieję, że nastąpiło to już po żniwach. Przyznam, że te pasy wyglądają fascynująco.
Nawet podoba mi się to, że Włosi nie mają zupełnej amby na punkcie turystów i kiedy chcą, robią sobie urlop, dzięki temu wycieczka nabrała niespodziewanych barw.
Visualizza Ferragosto in una mappa di dimensioni maggiori
No i piękna wycieczka chociaż przed ekranem komputera piękne zdjęcia opis godny wytrawnego przewodnika , i znów człowiek się czegoś ciekawego dowiedział.
OdpowiedzUsuńDziękuję Ilona.
Do przewodnika to mi daleko, ale z chęcią dzielę się tym, co zobaczę :)
Usuńjak zawsze wielka przygoda, która spokojnie mogłaby być rozłożona na co najmniej 3 opowieści i cały czas trzymałaby w napięciu :), malownicze zdjęcia, wszystkie, ale te ostatnie godne pochwały dla Matki Natury ;)
OdpowiedzUsuńTak Jo, wyszło na to, że jedno upalne popołudnie, a tyle można napisać. Ja i tak jakoś usiłowałam to zgrabnie zsyntetyzować, mogłabym jeszcze dłużej pisać. O dziadkach na placu, o kotach w Chianni, o tym, że rozgadanego chłopca spotykaliśmy tego dnia jeszcze kilka razy w samym Chianni, że w planach miałam jeszcze pobliskie Rivalto, a smród mojego potu po poszukiwaniu kaskad zlikwidowałam zgarniętymi z osterii kilkoma chusteczkami odświeżającymi. Sama łazienka w tej osterii warta wspomnienia :) A tu jeszcze tyle krajobrazu dokoła :)
Usuńpieknie .cudne widoki az sie marzy zeby tam pojechac i pochocdzic tymi uliczkami ,zagladac do kosciolow ,pojesc smacznie. ehhh
OdpowiedzUsuńMarzenia są po to, by je realizować, czego z całego serca życzę :)
UsuńTe zdjęcia w ramkach mam pod powiekami i do tego tęsknię.
OdpowiedzUsuńNiesamowita wycieczka, u mnie pochmurno i raczej mniej słońca niż więcej. Jedzenie, marzenie....
No właśnie, Mażenko, ja z kolei nie mogę na razie wyobrazić sobie tego polskiego już chłodu, na ostatnią noc znowu musiałam zwilżać prześcieradło, żeby w ogóle zasnąć. Podsyłam więc trochę tego nadmiaru :)
UsuńAle się dziś z Tobą napodróżowałam.Niezła trasa.Raz trafiłam na pobyt we Włoszech po 15 sierpnia i faktycznie było ciężko, bo większość miejsc dających jedzenie była zamknięta.No ale przecież oni też muszą mieć kiedyś wakacje.Niezwykłą ta czereśniowa knajpka i cała wycieczka ciekawa bardzo ale chyba lekko wykańczająca w tym gorącu.
OdpowiedzUsuńDzisiaj doszłam do wniosku, że już wiem, dlaczego robią wakacje w sierpniu, bo są już zmęczeni upałami i nie dają rady już pracować :) Mnie jedynie wykończyło poszukiwanie kaskad. Ale zamiaru nie odpuszczę, może na wiosnę wyruszę na ich poszukiwanie.
UsuńŻe tak powiem swojsko -ło matko ! Ależ znalazłaś piękne miejsce. A zdjęcia spalonego pola są niezwykle intrygujące.Tajemnicze.
OdpowiedzUsuńTak, i z daleka, gdy nie wiedziałam czym są, ale i z bliska tworzyły niezwykłe kompozycje, aż żal, że aparat nie teges :(
UsuńDzień dobry, dawno mnie tu nie było, to znaczy w komentarzach, bo czytam regularnie, a teraz tym uważniej, ze za kilka dni wyjeżdżam. W zeszłym roku zaiinspirowałaś mnie trasa siedmiu mostów i pojechałam tam. Było cudownie, chociaż moje wrażenia momentami bardzo się różniły w szczególach od Twoich. Najpierw zaskoczyło mnie Regello z kościołem San Pietro i Museo Masaccio! Co prawda tylko jeden poliptyk, ale samego Masaccia! Niestety museo było nieczynne, ale zanotowałam godziny otwarcia - może kiedyś? Gropina nie zrobiła na mnie większego wrażenia - piękna, ale martwa (tzn. kosciół czywiście), za to Loro Ciuffenna mnie zauroczyło, a zwłaszcza stary młyn z równie (prawie) starym młynarzem. I przesympatyczna pani w informacji turystycznej (ja nie pytam o ulotki po polsku, bo wole ppmęczyc sie z włoskim, a jak nie daję rady to pomagam sobie angielskim, bo tłumaczenia na polski, tam gdzie się zdarzaja - Florencja, Rzym - są na ogół powtornie niechlujne i niedokładne). Na tym chyna polega niewyczerpane piekno Toskanii i Włoch w ogóle - ze każdy je chłonie po swojemu, ze nie nalezy zawierzać przewodnikom, wrażeniom innych, bo do nas to miejsce może przemówic zupełnie inaczej, ze wszystkiego trzeba doswiadczyć samemu, ze chce sie wracać i wracać.
OdpowiedzUsuńTym razem będę się starała odwiedzic Lari (jak się spyta o to miejese wujka googla, to daje info tylko o... walucie gruzińskiej, a ze właśnie stamtąd wróciłam, to sie uśmiałam) i Chianni. Wyczytałam, że niedaleko, w Cascianie jest poliptyk Lippo Memmi. Z Twojej relacji wynika, ze nie byłaś w kościele w Chianni?
serdeczności ślę
iwona
A witam, witam :) To właśnie bardzo miłe, że różnie spoglądamy na świat. Dlatego właśnie robię między innymi zapiski, żeby sobie swoje wrażenia zapamiętać. Co do Gropiny, to będę jej bronić rękami i nogami - bo ja maniaczką stylu romańskiego jestem, a tam jest on niezwykły i sugestywny. A Loro? No cóż, byłam w Pasquettę, kiedy o ludzi było dość trudno, nie mam pojęcia, dlaczego nie zapadło mi dobrze w sercu, trzeba będzie kiedyś pojechać i sprawdzić, hi hi hi.
UsuńNo ja nie mam problemu z ulotkami po włosku, ale rozumiem, że jest dużo rodaków, którzy nie mają zdolności, sposobności ani chęci uczyć się włoskiego. Mnie samej dość opornie to idzie. Dlatego z myślą o nich i trochę dla żartu pada to pytanie.
Wiesz, z tym Lari, to było tak, jak napisałam. Było jedynie w odwodzie. Natomiast to, co miało być głównym celem, zostało zobaczone w świetle zachodzącego słońca, i mimo że ponoć właśnie 15 sierpnia jest otwarte, to my już zobaczyliśmy stojącą a uboczu świątynię. Kościół w Chianni Castello też był zamknięty. Teren jednak mam w planach dalej eksplorować, tym razem już czasu zabrakło. Zazwyczaj wyjeżdżamy w niedzielę i święta na wycieczki po godz. 12.00, więc mamy ograniczony zasięg i możliwości. Poza tym smacznie jest zostawić sobie coś na przyszłość :)
Pewnie, pewnie - trzeba mieć po co wracać! Co do romanizmu - ja padłam (niemal) zauroczona w Sant'Antimo. Nie tylko architektura, wnetrze, detale, ale w ogóle atmosfera, mnisi sunacy cicho tu i tam..., i pejzaż - chyba najpiekniejszy, jaki widziałam w Toskanii. Cyprysy, winnice, oliwki - jak wszedzie, ale tak cudnie ułożone, jakby to projektował wybitny architekt krajobrazu, a przeciez widać, że to sie samo tak zrobiło. Mistyczne przeżycie - a pamiętam, ze Ty trafiłaś tam na deszcz?
UsuńKiedy byłam pierwszy raz w Toskanii, w 1993 roku, mieszkałam w pewnym domu, bardzo prostym domu na fattorii. Moja koleżanka, która jest architektem, spojrzała kiedys przez okno na niższą partię tego domu i powiedziała: "Zobacz, ten komin, tak krzywo wymurowany, a ile w tym piękna!" No właśnie.
W Sant'Antimo byłam już wiele razy, w zeszłym roku jedna wizyta faktycznie była w deszczu. Na mnie kolosalne i mistyczne wrażenie zrobiły Msze św. Mam nadzieję, że i w tym roku uda mi się w takiej uczestniczyć. Oczywiście, ten klasztor ma absolutny urok, ale to zupełnie inny i chyba nieporównywalny romanizm z tym z Gropiny. Nawet kamień użyty do budowy jest inny. Co akurat nie dziwi, bo to charakterystyczna cecha tutejszej architektury - użyć budulca dostępnego w pobliżu. Też lubię te ich krzywe kominy, łaty odlatującego tynku i jakąś taką naroślowość architektury :)
UsuńMasz rację, te założenia są nieporównywalne, Gropina jest jednorodna, Sant'Antimo bynajmniej. Zazdroszczę możliwości uczestniczenia we mszy w takim miejscu - ja spędzam tylko dwie niedziele w roku w Toskanii, więc mam małe szanse. Często jeździmy na mszę do Monte Olivieto, ale tam bywa różnie, czasem dużo turystów różnie się zachowujących, na szczęście zawsze jest Luca w krużgankach.
UsuńZmieniłaś winiętkę na rysunek tego czegoś, co jest tak cudowne, że jak chyba nie wierzyłam, że to jest naprawdę i jak to zabaczyła jadąc z Pienzy do Sant'Antimo, to tak mnie zatkało, że nawet zdjęcia nie zrobiłam. Chciaż ten "landmark" występuje często na pocztówkach, w folderach, na okładkach książek (Blasi?), to nigdy nie znalazłam informacji o "tym". Czy kapliczka jest prywatną własnością? Czy "przynależy" do domu stojącego nieopodal? Czy tam ktoś mieszka? A w ołówku, prezentowane kilka dni temu, nabiera nowego wyrazu. Ciekawa jestem, jaką wersję wybierze zleceniodawca - ja wolę orientację poziomą.
Juz po wyslaniu tego komentarza uswiadomilam sobie, ze TO PIEKNE jest przeciez na okladce Twojej ksiazki!
UsuńHi, hi, hi. To Capella di Vitaleta. Można do niej podejść zupełnie blisko, ale trzeba dojechać od tyłu. Jadąc z Pienzy nie widzi się drogowskazów, są one na innych drogach, tej wychodzącej z Pienzy na południe, albo ... na trasie do Rzymu, biegnącej koło San Quirico d'Orcia.
UsuńZ tego, co się orientuję, to jest jedną własnością, łącznie z domem i polami wokół. Kiedyś nawet już chciałam dzwonić do gminy San Quirico, by zrobić wywiad na ten temat :)
Zleceniodawca wybrał wersję pionową. U mnie jest fragment poziomej :)
A jeśli masz dwie niedzielę, to z całego serca polecam Sant'Antimo. Mimo, że większość uczestników stanowią turyści, to jednak mistyka miejsca ma na nich bardzo pozytywny wpływ. Jeśli jeszcze rozumiesz po włosku, jeśli trafisz jeszcze na homilię najstarszego z kapłanów z tego zgromadzenia, to będziesz miała niezwykłe zestawienie ducha i mądrości. Pisałam to już rok temu, że nie jestem (wbrew pozorom) bardzo uduchowioną osobą, a tam poczułam dotknięcie transcendencji.
Zajarzałam na strone Sant'Antimo - bardzo interesująca, wiele ciekawych informacji, msza w niedzielę o 13... Pomyślę, chciałabym, ale może warto się do tej wizyty lepiej przygotować, poczytać tę stronkę, a juz chyba nie zdążę, bo wyjeżdżam w czwartek, a jeszcze dużo mi zostało do przygotowania. Z włoskim to nie aż tak, że rozumiem - z czytaniem lepiej, w mowie proste zwroty w sklepie, na targu czy w cafe tez mi idą nieźle, ale żeby zrozumieć kazanie - to chyba nie. Co mnie by wcale nie zniechęciło.
UsuńA pomysł z wywiadem - doskonały, życzę spełnienia! Wujek google podrzucił mi filmik na YT, na ktorym uwieczniono spacer z Pienzy do Capella. Trasa wiedzie obok Pieve di Corsignano (kolejny romański zawrot glowy!). Bylam w tym kosciolku, widzialam droge, a nawet chyba drogowskazy, ale nie mialam pojecia, ze prowadza tam! Next time, next time...
Już się mocno zdziwiłam, kto we Włoszech odprawia Mszę o 13, hi hi hi, ale chyba się pomyliłaś, bo jak byk, od wielu lat Msza jest tam o 11 :) A do Sant'Antimo po prostu jedź, bez przygotowań :)
UsuńA wiesz, że do Pieve jeszcze nie trafiłam? Tak to jest gdy się dość daleko mieszka, nie wystarcza czasu na jedną wycieczkę.
aaa..., od 13 jest czuwanie, no to bym sobie poczuwała najwyżej - wielkie dzięki za korektę!
Usuńw jedne miejsca masz daleko, w inne blisko - ja czesto czytam o twoich wyprawach, a potem patrzę na mape i tylko wzdycham, np. te magazyny ze szkłem
jakas klęska lingwistyczno-umysłowa, czuwanie oczywiście od pierwszej, ale w nocy, niby zreszta jak mogłoby inaczej, az sie rumienie..., to pewnie amok przedwyjazdowy, bo jeszcze siedze w oracy, ale myslamy juz jestem tam, i palnuje, co zabacze, gdzie tym razem, co mnie zachwyci, co rozczaruje...
UsuńGosiu, ja tak czytam i czytam, oglądam zdjęcia i stwierdzam, że Ty przebywasz w raju ziemskim i to jeszcze w takim, w ktorym można dobrze i smakowicie zjeść. Przesyłam uściski z północy i gorące pozdrowienia od rodziny. Czekam na dalsze raporty z raju:)))))
OdpowiedzUsuńJoanna z kaffe/latte
Asieńko, bo ja widzę wszystko przez różowe okulary :) Poczytaj inne blogi toskańskie, zobaczysz, że jest różnie :) Pozdrów caluśką Rodzinę :)
UsuńPiękne uliczki...
OdpowiedzUsuńZdjęcia zapierają dech w piersiach. Obrazy (jeden nawet posiadam :), świece, a teraz jeszcze profesjonalne pełne artyzmu zdjęcia. Podziwiam.
OdpowiedzUsuńZdjęcia zapierają dech w piersiach. Obrazy (jeden nawet posiadam :), świece, a teraz jeszcze profesjonalne pełne artyzmu zdjęcia. Podziwiam.
OdpowiedzUsuńFerragosto. Ferie cesarza Augusta. Jedno ze świąt włoskich jednym tchem wymienianych z Natale, Capodanno, la Pasqua. W Polsce też dzień świąteczny... No musiało wszystko być zamknięte :)
OdpowiedzUsuń