Samo dotarcie do informacji o tym miejscu jest ciekawe. Otóż Krzysztof pomógł znajomym Polakom znaleźć niedrogi, jak na warunki toskańskie, apartament. Gospodarze jednego wieczora zorganizowali kolację dla swoich gości no i wiadomo, kto pojechał w roli tłumacza. Szybko role się pozmieniały i została zawarta ciekawa znajomość. Byłam tam pożegnać znajomych Krzysia a przy okazji miałam też niewątpliwą przyjemność poznać gospodarza miejsca. Podczas rozmowy wspomniał nam o pobliskiej Szwjacarii Pesciańskiej (chyba tak należy przetłumaczyć lokalizację?). Ciekawość babska nie pozwoliła mi długo czekać i najbliższą niedzielę dobrym zwyczajem wycieczkowym zaproponowałam wypad do tzw. Dziesięciu Zamków. Zamków to się nie spodziewajcie, bo słowo "castello" może oznaczać rodzaj zabudowy, a nie sam budynek o formie w miarę obronnej. Co ciekawe, turystów tam jak na lekarstwo. Ani jednego sklepu z pamiątkami. Przyjechaliśmy pod koniec sjesty, toteż żywego ducha się nie widziało. Niemożliwe byłoby spacerowo-refleksyjnie odwiedzić wszystkie miasteczka. Skupiliśmy się więc na trzech. Pozostałe poczekają na kiedyś tam.
Naturalnie od strony Pescii pierwszym "zamkiem" jest Pietrabuona, tylko nie za bardzo umieliśmy znaleźć wjazd na górę. Trafiliśmy zatem do następnego paese, do Mediciny. Zakrętami "zawracającymi" wśród gajów oliwnych wspięliśmy się do kamiennej twierdzy. Obecność tych drzew znaczy, że jeszcze klimat pozwala na ich pielęgnację. Wyżej już ich nie było. Na aż (!) dwóch spotkanych mieszkańców, przez 100% z nich zostaliśmy pozdrowieni jak znajomi. Miłe!
Chyba tę zabawę w chowanego można zrobić jako jakiś maraton po wszystkich dziesięciu miejscowościach.
I znowu drobiazgi:
Spostrzegliście już powtarzający się motyw? Psy. Dalej też jeszcze się pojawią.
No i ostatnie paese odwiedzone podczas tej wycieczki o nazwie San Quirico. Nie należy go mylić z tym najsłynniejszym toskańskim San Quirico d'Orcia. Dobrze, że mój blog nie jest popularnym przewodnikiem i niewiele osób go przeczyta, a z nich jeszcze tylko ułamek dojedzie do Toskanii, z czego już maluśki procent mógłby zawitać do "Le Dieci Castella". Jakże inaczej mogłaby się zachować naturalna atmosfera miasteczka?
A do baru zaglądali ci ze średniego pokolenia. Jest to też punkt wypadowy; na kamiennej ławeczce obok mnie przysiadło małżeństwo oczekując na kuzynostwo, by razem pójść. Gdzie? Nie wiem :)
Jak sobie radzą ludzie powyżej 500 m n.p.m.? Ano mają np. skrzyneczkę, do której wrzuca się recepty, by po, najpóźniej, dwóch dniach odebrać lekarstwo. Bez baru ani rusz, ale trzeba połączyć zgrabnie funkcję wyszynku z handlem spożywczym. Poczta jest zbyt ważna, by zjeżdżać na niziny.
Na to wszystko nałożyło się mnóstwo kwiatów, przyjechaliśmy dzień po odpuście na święto patrona, jednego z najmłodszych męczenników San Qurico:
Wykorzystałam pozostawiony po feście stół i w komfortowych warunkach wykonałam następny do kolekcji szkic.
Dwa tygodnie temu byłam w Toskanii i po przeczytaniu Pani wpisu o Szwajcarii Pesciańskiej, wybrałam się do Pietrabuona (mieszkaliśmy w Uzzano). Piękne miasteczko (może i to za dużo powiedziane). Pewnie pozostałe też takie są, ale niestety zabrakło nam czasu na ich odwiedzenie. Może następnym razem. Ale pewnie będzie tam coraz więcej turystów, bo już widziałam w Pesci bilbordy reklamujące te cuda. Dzisiaj przy ponownym przeglądaniu Pani bloga zobaczyłam, że mojej córce udało się sfotografować podobnego pieska nad dzwonkiem przy wejściu (bo to raczej nie ten sam) przy Via Terazza 4 w Pietrabuona. Chciałam Pani podziękować za ten blog - uwielbiam go. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOh! Jest mi niezwykle miło. Dziękuję z całego serca. Po tym wpisie byłam jeszcze kilka razy w tej cudnej krainie. Odkryłam tam piękny romański kościół, a że jestem wielką miłośniczką średniowiecza, to czułam się jak ryba w wodzie. Przyznam się jednak, że też jeszcze nie widziałam całej Szwajcarii Pesciatyńskiej. Cieszę się, że mogłam przyłożyć się do ubogacenia wizyty w Toskanii. Pozdrawiam dzisiaj deszczowo.
Usuń