Jak dobrze być gosposią księdza. Załapie się kobita na niejeden włoski obiad. Dzisiejszy należał do niezwykle zwykłych. Zwykły - bo niby zwyczajna rodzina nas zaprosiła. Ale niezwykły to jej liczebność. U tego małżeństwa byliśmy kiedyś w domu. Tym razem zaprosili nas, ale do salki parafialnej, bo bez żadnej okazji sprosili rodziców (żyją tylko jej rodzice) oraz swoje rodzeństwo z rodzinami. Gospodyni ma pięć sióstr i dwóch braci, a gospodarz dwie siostry. Kogoś brakowało ze względu na chorobę, ale i tak przybyły razem z dziećmi 24 osoby! Zaznaczam - najbliższa rodzina! Czekając na przybycie ciepłego pierwszego dania (inicjatorka spotkania mieszka nieopodal więc gotowała w domu) można było zaostrzyć sobie apetyt bąbelkami "spumante". Wszyscy stali rozmawiając swobodnie i cierpliwie czekając na to co nieuniknione smakowite. W końcu zasiedliśmy. Przystawki stanowiły nadziewane focaccie i malutkie kawałki pizzy na zimno. Na pierwsze do wyboru lasagna albo tagliatelle z sosem grzybowym z grzybów zebranych przez gospodarza w Górach Pistojskich. A na drugie mało włoski, ale wyśmienity gulasz, do którego podano chleb lub ziemniaki. Potem owoce i słodkości: biszkopciki, cantuccini domowej roboty oraz przekładaniec z ciasta francuskiego i masy budyniowej z czekoladą. I znowu bąbelki albo jak kto wolał słodkie moscato lub malvasia. Rozsądnie gospodarowałam spożywanymi ilościami więc spróbowałam wszystkiego oprócz sosu grzybowego, bo jakoś z grzybami nie do końca mi po drodze. Wolałabym pojechać je zbierać. Miło rozmawiało się z babcią, tą która zrodziła owe siedmioro dzieci. Pani elegancka, niezwykle energiczna i ciągle uśmiechnięta. Okazało się, że ma dostęp do pewnego opactwa po drugiej stronie Pistoi, zakorzenionego w VIII wieku. Wchodzi na listę "do zwiedzenia" - opactwo, nie babcia. Tylko kiedy? Ale łapki zacieram :)
Za oknem nieprzyjemnie deszczowo. Siadłam więc do jakiejś niezarobkowej pracy, czyli zaczęłam projektować kalendarz parafialny. Jutro ostro ruszam do prac dekupażowo-świecowych. Plebania popadnie w ruinę!
A gdzie zdjęcia z tego obiadu??? Wpis bez zdjęć? Nie może być:-))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
W Polsce takie obiady bez okazji, tym bardziej na tyle osób chyba są bardzo rzadko. Niby jesteśmy rodzinni ale raczej z okazji imienin, urodzin czy Świąt. Czasami obiad niedzielny z rodzicami... Z tego co czytam u Ciebie czy choćby u Mate Włosi są autentycznie szczęśliwi zapraszając rodzinę czy znajomych. Po prostu cieszą się ze spotkania z nimi przy dobrym posiłku.
OdpowiedzUsuńCo do Twoich prac - Plebania tylko zyska. A kalendarz projektujesz z jakiegoś specjalnego powodu?
No to kolejna ciekawa kulinarna przygoda u wloskiej rodziny :)
OdpowiedzUsuńA ciekawe jakie to grzyby byly w sosie?
I niecierpliwie czekam juz na fotorelacje z tegoz "Opactwa".
Pozdrawiam deszczowo niestety :)
Ciekawy musi być taki obiadek :))
OdpowiedzUsuńJa tez poproszę zdjęcia :))
Miałam okazję być na proszonym włoskim obiedzie. Też nas tam trochę było, a jedzenia .. o mamusiu ;))
a ja na proszonym włoskim nie byłam :( nikt mnie nie chce zaprosić
OdpowiedzUsuńzresztą wystarczyłby mi deser bo ja przede wszystkim łasuch jestem
Pyszności. Lubię włoską kuchnię i wyorażam sobie smaki. Szkoda, że w Polsce nieczęsto są okazje do spotkań rodzinnych w dużym gronie. Nie umiemy tak? Czy nie chcemy? Książkę nabyłam i z przyjemnością czytam o Twoich początkach w Toscanii.
OdpowiedzUsuńMałgosiu, a co tu tak cichutko? Czy wszystko w porządku?
OdpowiedzUsuńZaczynam się niepokoić...
Pozdrawiam ciepło z Gdańska.
Ja też się już stęskniłam i dziwię się czemu nie ma nowych wpisów.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia z tęczowych Mazur.
Pani Małgosiu,czy Pani się zabarykadowała w tej pracowni?
OdpowiedzUsuń