niedziela, 8 czerwca 2008

JUŻ BYŁ W OGRÓDKU, JUŻ WITAŁ SIĘ Z GĄSKĄ…

O tym jednak później, zacznijmy po Bożemu od Mszy. Dzisiaj podczas Mszy był sakrament chrztu, dziecko Albańczyków. Myślę jednak, że całością pokierowała babcia dziewczynki, która jest jedną z Pań sprzątających ochotniczo w naszym kościele. Krzysztof musiał nieźle dzisiaj się sprężyć, by dać radę normalnie przeprowadzić ceremonię. Rodzinka wciskała się z aparatami, jak jej było wygodnie. Jeden maluch, zresztą ochrzczony 4 lata temu też przez Krzysztofa, biegał sobie swobodnie wzdłuż kościoła, czasami do tego wydając dźwięki. Niektórzy„uczestnicy” niekoniecznie zainteresowani liturgią oczekiwali na bardziej towarzyską część umilając sobie oczekiwanie głośnymi rozmowami, niestety robili to przy otwartych drzwiach kościoła, co wybitnie przeszkadzało we Mszy. Szkoda, bo wszystko razem złożyło się znowu na niepochlebny obraz Albańczyków w tutejszym środowisku.
Po obiedzie udało nam się, mimo z daleka dobiegających odgłosów burzy, wybrać z psami na spacer do parku Giaccherino.
Niedawno odkryliśmy, że Druso wprost przepada za wystawieniem swojego krótkiego pyszczka przez okno samochodu. Wywąchuje wtedy cały świat. Tym razem jednak, że się tak wyrażę "zbaraniał" na widok stad owiec i baranów, spotkanego po drodze.




Teren parku należy do właścicieli klasztoru, z gajem oliwnym i dwiema alejami cyprysowymi oraz rozległym placem pod piniami.









Nie jest to miejsce ogólnie dostępne i przez to wygodne na spacer z psiuniami, można je swobodnie spuścić ze smyczy.
Dzięki temu psy wraz ze swoim panem odstawiły szalone biegi pod piniami. Z braku wody zaczęły się ochładzać tarzaniem w zacienionej części placyku. Krzysztof do nich nie dołączył, ale potem zgodnie zalegli w trawie:








A ja sobie chodziłam po całym parku i robiłam poglądowe zdjęcia dla księdza Tomasza z Warszawy i jego przyszłych współpodróżników.







Potem zostałam w domu sama, bo Krzysztof pojechał błogosławić ślub tej kobiety, którą ochrzcił i wybierzmował ostatniej Paschy. Wrócił w jeszcze zupełnie znośnym stanie, jak na 4 Msze i dwa dodatkowe sakramenty, pełen zapału wyciągnął mnie na spacer do Lukki. I tu właśnie ma miejsce tytuł posta. Zaczęło się ładnie, weszliśmy na mury, porozglądałam się, jak to się mieszka ludziom w starej Lukce.


Jedni mieszkają ładnie:




inni dostojnie:


a inni … no cóż, sąd wybrał im lokum:



Zeszliśmy z murów, by zobaczyć chociaż z zewnątrz ciekawy kościół - bazylikę San Frediano.




Powolność sprzyja smakowaniu różnych ciekawostek i detali architektonicznych.





Lukka jest miastem rowerów, także i tych już nieużywanych


Zastanawialiśmy się, jak ktoś wkłada świeczki do takiego urządzenia? Misterna robótka!


Nie skusiliśmy się natomiast na posmakowanie tak reklamowanego jedzonka:



Wieczorami staram się nie jadać, choć przyznam, że zapachy z różnych restauracji kusiły wybornie.



I już się rozpędziłam, bo wymyśliłam odwiedzenie zakątka miasta, w którym nigdy nie byliśmy a tu … dawno nie padało, ostatnio wczoraj. Pobyt w Lukce zakończyliśmy więc staniem w bramie i oczekiwaniem, wraz z innymi nieszczęśnikami, na to, by deszcz choć trochę ustał i pozwolił nam wrócić do samochodu.





Zacznę popadać w jakąś angielskość i narzekać na pogodę, ale rzeczywiście, gdzie jest to „pod słońcem Toskanii”? No ja poczekam, nie śpieszy się, nawet mi w to graj, ogród sam się podlewa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz