No! Może przesadziłam z tymi troskami, ale po wczorajszym seansie telewizyjnym z filmem "Plac Zbawiciela" i niemiłym mailu od byłego sąsiada z Polski pojechałam rowerem "kurować się" na placach Pistoi, na których, jak w co każdą środę i sobotę, do południa królowały kramy.
Rasowo zaczęłam od pocieszania się wśród butów, tych nigdy dość! Tym bardziej, że jestem nieustraszoną niszczycielką obuwia. Złowiłam niedrogie "conieco" w postaci sandałków i potem już w wyśmienitym humorze powędrowałam sobie dalej.
Widziałam turystów, którzy próbowali zrobić jakieś sensowne zdjęcie, bez nienajpiękniejszych kramów. Biedactwa nie wiedzieli, że najlepiej było poczekać do sjesty, wtedy mieliby i Duomo i inne cuda Pistoi jak na dłoni. Tak nawiasem: Pistoia nie jest mocno oblegana przez zwiedzaczy, dzięki czemu daje poczucie miasta niekreowanego pod turystów, żyjącego swoim rytmem.
Nie mogłam się oprzeć zatrzymaniu przy mimie, któremu towarzyszył kundelek wyglądający na krzyżówkę naszych dwóch psów, z mopsa wygląd, z charta tygrysie pręgi. Ciekawe, czym właściciel przekonał psa, że siedział tak sennie spokojnie?
Potem wskoczyłam na rynek warzywno-owocowy, gdzie z chęcią zakupiłam pyszne truskawki i niesamowicie „kostropate” cytryny. A tak mi się spodobały! (to te na dolnym zdjęciu, za pomarańczami). Albo zrobię z nich moczone cytryny, albo może następny krem limoncello?
Obiad miałam już przygotowany wczoraj, mianowicie tylko jedno danie: barszcz ukraiński – odważyłam się zrobić go z surowych buraków (dostępnych tutaj) i wiktoria!
Zaraz po obiedzie szalałam znowu w ogrodzie i chyba faktycznie to już można nazwać szaleństwem. Usiłowałam odkopać starą ścieżkę. Przy pierwszych pracach odkryłam kiedyś, że pod warstwą mniej więcej 15 cm ziemi i chwastów leżą okrągłe kamienie. Teraz sukcesywnie zdzieram z nich lata zaniedbań, sukcesywnie i mam nadzieję, z sukcesem. Za mną parę metrów, ze mną ból dłoni. Jutro definitywnie odpoczynek. Mimo mało sprawnych palców zabrałam się za utrwalenie na twardym dysku tego, co jedynie gdzieś na serwerach wisiało, czyli mojego zapiśnika i obecnego bloga. Zmusiła mnie do tego dzisiejsza przerwa w usługach Google. Ponieważ, za namową paru czytelników, przymierzam się do przeredagowania tego na książkę i wydania (tylko jak się za to zabrać?) wolę mieć tekst przynajmniej zabezpieczony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz