Wczorajsza kolacja, po niej noc i dzisiejszy poranek uświadomiły mi bardzo styl włoskiego spożywania posiłków. Chcąc być grzeczną i dobrze wychowaną osobą, starałam sie skosztować wszystkiego, czym nas poczęstowali gospodarze. Zaprosili nas na pizzę (wielka rzadkość w tutejszych domach), ale nie powiedzieli, że to będzie tylko malutki fragmencik podanych potraw. Zanim opiszę menu, zaznaczę, że w domu dochowujemy zwyczaju piątkowego postu, choć episkopat Italii wybór ascezy pozostawił samym wiernym. Dlatego mięsne potrawy w piątym dniu tygodnia nie stanowią żadnego obciążenia sumienia, jedynie mogą obciążyć żołądek i to skutecznie. Co mnie przygwoździło do łoża? Crostini, w tym nowy smak - orzechowe. Potem makaron rurki z sosem ragu. A na drugie zgrillowana bistecca - lekko krwista, ale do zjedzenia oraz frytki i właśnie pizza. No i jeszcze sałata, owoce, deser ciastopodobny - czyli jakiś przekładaniec z gotowych biszkoptów nasączonych mocno kawą, polany z wierzchu czekoladą. Ani wino czerwone ani vinsanto własnej produkcji, ani pyszny likier orzechowy nie pomogły mi w trawieniu. Może tak się zasłuchałam w ciekawe opowieści gospodarza, że nie zauważyłam, ile zjadłam, i to tylko życzeniowe przekonanie, że skubałam każdej potrawy po trochu?
A faktycznie z wielkim zainteresowaniem słuchałam pracowitego rolnika i zagorzałego myśliwego w jednej osobie. Dowiedziałam się np., czemu wyżej położone Buggiano Castello może sobie pozwolić na przedmiot mojej zazdrości - drzewa i krzewy cytrusowe. Mimo wysokości paese jest położone w taki sposób, że nie nękają go wiatry ścinające mrozem wrażliwe rośliny. Tu, w dolinie, jest to niemożliwe mieć cytrusy w ziemi bez dodatkowych zabiegów okrywania albo trzymania roślin w wielkich donicach i przenoszenia na czas przymrozków w cieplejsze miejsca.
Nie mam co się martwić, nie będzie to mi spędzało snu z powiek. Za to kolacja robiła to skutecznie. Zazwyczaj w ogól nie jadam wieczornych posiłków, więc to było cięzkie przeżycie. Na szczęście nieoceniona herbatka z majeranku o 4 nad ranem pomogła jeszcze dospać i przegnała koszmary senne wywołane trawiącym żołądkiem.
Rankiem "spożyłam" jedynie zwykłą herbatę i zaczynałam rozumieć kawę oraz lekki rogalik na włoskie śniadanie. Mimo nietypowego początku dnia udało mi się wytworzyć energię na pracowitą sobotę. Sprzątnęłam pomieszczenia katechetyczne, ułożyłam kwiaty w kościele - różowe na różową niedzielę , zrobiłam recyclingowe pierogi (użyłam mięsa i warzyw z rosołu na nadzienie). Po obiedzie zrobiłam przedłużkę do paschału, bo poprzendia już się wypaliła a jutro mamy chrzest w parafii.
No i potem wzięłam się za pierniczenie. Jak zwykle zadziwiona, że ciasto nie zepsuło się przez 6 tygodni leżakowania z zapałem zabrałam się za wykrawanie choinek, serduszek, gwiazdek, aniołków, dzwonków, bałwanków ... W pewnym momencie miałam wrażneie, że im dłużej wypiekam, tym tego ciasta więcej do rozwałkowania. W końcu uzyskałam 200 pierników, ciasto zniknęło, wyłączyłam piekarnik i mogę uznać dzień za skończony. Ciastka schowałam do pojemników i czekam na przyjazd małej Julki, żeby razem z nią dekorować bożonarodzeniowe słodkości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz