Pogoda bardzo zdominowała obecne życie, do soboty niemal nie sposób było wychylić nosa poza drzwi. Wiatr, deszcze, strasznie nieprzyjemnie. Jedynie w piątek ruszyłam się z domu, by pojechać pomóc Krzysztofowi wybrać serwis obiadowy dla parafii. Polecono nam pewien sklep, z liste di nozze. Otóż w Polsce nie spotkałam się z tak rozwiniętym zwyczajem. Zresztą ślubnie nie za bardzo w temacie jestem i nie wiem, czy już teraz takie praktyki są w naszym kraju. Sama zawsze zabezpieczałam prezent osobiście i nikt mi nie wskazywał sklepu, w którym można wybrać prezent dla młodej pary. Tutaj jest to bardzo popularne. Młodzi udają się do sklepu i wybierają przedmioty, które chcieliby na prezent. Zaproszeni mogą zakupić coś z danej listy w kwocie, którą zmierzali wydać. W ten sposób wszyscy unikają podwójnych, albo jeszcze mocniej zmultiplikowanych niespodzianek. Podobne sklepy są też dla kupujących prezenty nowonarodzonym, mają wtedy oznaczenie liste di nascita. Ja to bym myślała o założeniu sklepu „liste di vita” (vita = życie). Kto jest za?
Ale wracając do serwisu. Zakupiliśmy komplet obiadowy na 15 osób. Mogliśmy sami wybierać poszczególne elementy. Sklep podarował nam do tego dzbanek na mleczko oraz trzy dodatkowe filiżanki z talerzykami, bo to już były ostatnie z serii i chyba osobno by im nie zeszły. Duże wrażenie wywarła na mnie nazwa firmy, której produkt zakupiliśmy - Richard Ginori 1735 Zapewne domyślacie się już, co oznacza numer. Tak, tak, rok założenia. Firma znajduje się nieopodal Florencji. A więc to lokalny producent i niekoniecznie wielce drogie produkty. Chińszczyzna czasami w tej samej cenie. Zdecydowaliśmy się na komplet kremowy, z niewielką ilością ozdób, raczej drobna wypukłość, miękka linia i tylko w wazie ciekawy uchwyt z motywem roślinnym. Łatwo dzięki temu będzie można dodać nawet zupełnie inną linię produktów. Nie wspominając, że żaden obrus, żaden wzór nie będzie się gryzł z zastawą. Już w ten czwartek mamy na terenie naszej parafii obiad dekanalny z biskupem, jako gościem honorowym, więc zobaczymy, jak się te naczynia sprawdzą w praktyce.
Trzy wsady do zmywarki na krótkim programie i jestem gotowa przygotować stół. Jeszcze tylko brakowało w parafii jednakowych kieliszków na wodę, które zakupiliśmy w sklepie prowadzonym przez tę samą rodzinę, co ten z prezentami dla nowożeńców. Tam wypatrzyłam coś do domu, ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu się rozejrzeć, więc na pewno jeszcze zawitamy w progi tego drugiego sklepu. Chodzi mi o elementy zastawy stołowej, z charakterystycznej dla Toskanii ceramiki, ręcznie malowanej, np., w słoneczniki. W sklepach prowadzonych „pod turystów” ceny są nie do przeskoczenia, a tutaj zgrabna waza po 7,80€ czyni ją bardzo przystępną.
Poza tym poprzedni tydzień zszedł na praniu, prasowaniu, porządkach. Nudy! Sobota nieśmiało zaczynała zapowiadać powrót ładnej pogody. Niestety w niedzielę z ledwością wcisnęliśmy się „psim” spacerem pomiędzy mgłę poranną a wieczorną. Chwilami nawet łapaliśmy słońce i widok na ośnieżone góry w Apeninie Toskańsko-Bolońskim. Psy na spacerze wariowały z radości, że w końcu ich ruch nie ograniczał się tylko do ogrodu. Nie wiedzą, że i tak mają szczęście, wszak ogród jest dość duży. Spacer uświadomił mi, jak cienko z kondycją. Może już teraz będziemy częściej wychodzić z psami, choć niestety prognozy pogody nie dają zbyt wielkiej nadziei.
Resztę niedzieli podzieliłam pomiędzy wypisywanie kartek świątecznych a pierwszą część filmu o mojej ulubionej świętej – Ricie. Tak miło i przytulnie było w domu, co tylko potęgowało odbiór widoków za oknem. Troszkę przesadziłam pisząc „widoków”, to był absolutny ich brak
Kto tu był z czytających, wie, że zazwyczaj więcej widać z okien. Dla porównania jednak zrobiłam dzisiaj parę zdjęć o już bardziej wyrazistym słońcu. Choć góry jeszcze i tak zdawały się bawić w chowanego.
Dzisiejszy dzień w Italii był dniem wolnym od pracy. Msze poranne z okazji Święta Niepokalanego Poczęcia N.M.P. wydłużyły poczucie niedzieli. Krzysztof chciał nawet życzyć ludziom dobrej niedzieli. Niedzielność musiała więc zaowocować piękną wycieczką. Słońce kusiło. Wymyśliłam, żebyśmy sprawdzili jeszcze jedno wypatrzone wzgórze nieopodal Montecatini. Pojechaliśmy do Buggiano Castello.
Weszliśmy szczątkową bramą:
Niewielkie paese, określające siebie jako miasteczko cytrusów, zachwyciło mnie nie tylko owymi cytrusami. Jego wiekowość podkreślały wyniosłe cyprysy.
Jak zwykle nam się to ostatnio zdarzało, trafiliśmy doń w sjestę, więc zastaliśmy miejsce wyludnione, ciche i naturalnie piękne.
Co chwilę spotykaliśmy tabliczki z nazwami prywatnych ogrodów, a to Ogród Cytrusów, a to Barokowy, a to Babci Argentyny, a to Ziół i Słów, czy też Wiszący. Krzysztof zapomniał zrobić zdjęć tabliczkom, kiedyś więc trzeba będzie wrócić. Przypilnowałam go tylko przy "Babci Argentynie".
Powolutku rozglądając się i po paese i po pejzażach, nie mogliśmy się zdecydować, co bardziej urocze.
Ach gdzieś tu się wpleść! Mimo, że czasami tylko czerń i biel.
Doszliśmy do Piazza Pretorio, na którym stał sobie stareńki Palazzo Pretorio z XII wieku. Jakoś skromne to palazzo, za to wzruszająco przysadziste, no i te herby, świadectwo panujących tu rodzin.
Niespodziewanie jego sąsiadem okazuje się być romański kościół pobenedyktyński z początkami notowanymi na XI wiek.
Szary kamień, mało zdobień, nic nie zachęcało do wejścia, za to otwarte boczne drzwi o przedziwnej sjestowej porze – tak. Weszliśmy, oniemiałam. Nie spodziewałam się w tak maluśkim miasteczku takich rarytasów.
Oczywiście należy wziąć poprawkę na nieturystyczne położenie Buggiano (w związku z tym np. duże zaniedbanie, brak konserwacji) oraz na "zastanawiający" wystrój w związku z popołudniową Mszy z biskupem tamtejszej diecezji.
Taaaak. Mimo, że to jeszcze nasz powiat Pistoia, ale diecezja Pescia.
Krzysztof wycelował aparat a malutki staruszek siedzący przy drzwiach i usiłujący sprzedawać „tłumom” zwiedzających nędzne suweniry zabronił nam fotografowania. Jakaż szkoda! Na szczęscie po chwili pojawił się dużo młodszy pan i zobaczywszy moją rozanieloną minę zapytał, czy jesteśmy pasjonatami historii sztuki. No jakże tu nie być? Okazało się, że spotkaliśmy domorosłego przewodnika, gorliwego pasjonata, który pokazał nam co znamienitsze obiekty miejsca i wyjaśnił niespotykaną dekorację w kościele. Nigdy wcześniej nie widziałam „ubranych” kolumn, tym bardziej kolumn romańskich o cudownych kapitelach.
Dawne wieki pozostawiły w tym kościele bardzo interesujące ślady.
Nie mogłam znieść myśli, że nie podzielę się z Wami obrazem i poprosiłam Krzysia, żeby zapytał naszego przewodnika o pozwolenie na zrobienie zdjęć. Otóż okazało się, że za dobrowolną opłatą do skarbony możemy uwiecznić zaskakujące wnętrze. Sprzedawca pamiątek był jedynym nieuśmiechniętym człowiekiem, pozostali napotkani tego dnia z chęcią odpowiadali na zadane pytania, sami zaczepiali, albo przynajmniej przyjaźnie witali się z nami, jak byśmy byli sąsiadami z dalszej ulicy. Hmm, to jak oni witają się ze sobą?
Pomyszkowaliśmy tu i tam.
Celem upiększenia widoku z bramą zasłoniłam obrzydliwy słupek broniący do niej wjazdu. Przy czym zaznaczam, że upiększeniem był ów brak słupka na zdjęciu a nie jego zasłona.
Kiedyś nie mogłam zrozumieć widoku włoskich dzieciaków obijających piłkę o ściany zabytkowych kościołow, ale takiej tablicy na opuszczonym konwencie Św. Scholastyki nie spodziewałabym się nigdy i nigdzie spotkać:
30 czerwca 1773 roku (!) zabrania się grać w piłkę w kościele, ogrodzie i konwencie. Brawo! Hi, hi, hi!
Cały czas jęczałam Krzysiowi, że to dziejowa niesprawiedliwość mieć tyle pomarańczy, mandarynek, cytryn i grapefruitów tylko jako temat fotografii. I żeby jeszcze tak gęsto rosły?!!
A nasza cytrynka same liście ma, i na razie odwidziało jej się owocowanie. Buuu!
Żeby nie było, że mi tu źle, tak sobie marudzę :)
Pozdrowiliśmy pracujących przy oliwkach, pewnie nie zdążyli przed załamaniem pogody i śpieszyli teraz z zebraniem oliwodajnych owoców.
Zadowoleni wróciliśmy do domu, nasze nosy zaczynały ostrzegawczo się czerwienić.
Wszak poprzednia noc przyniosła przymrozek i słońce nie miało wielkiej grzewczej siły przebicia. W domu zaserwowałam zimową herbatę. Do zwykłej czarnej herbaty dodałam cukier, odrobinę świeżo zmielonego pieprzu, cynamonu, dwa goździki oraz syrop cytrynowy własnej produkcji.
Rzecz banalnie prosta w wykonaniu: kilogram pokrojonych w kawałki cytryn zasypałam kilogramem cukru i zostawiłam na noc. Następne zagotowałam i odlałam co rzadkie. Jest to bardzo mocny syrop i niewiele jego dodajemy do herbaty.
A skoro o cytrynach mowa to w sobotę minął miesiąc, jak zalałam skórki cytrynowe alkoholem. Domyślacie się więc po przepisie z czerwcowego postu o cytrynowym szaleństwie, co zrobiłam? Tak, krem cytrynowy. Tym razem mleko zagęszczałam krócej (znowu miałam tylko pełne), dzięki czemu nie trzeba było dodawać więcej mleka, by osłabić moc trunku oraz po zamrożeniu powstała wspaniała leista konsystencja. Już polałam likierem lody. Mniam!
Pani Elu, mam nadzieję, że choć trochę zaspokoiłam apetyt?
O tak,dziękuję bardzo ,lubię lody polane likierem.Cieszę,się,że zdrowie i humor Pani dopisuje.Dziękuję za długi interesujący opis i zdjęcia.Proszę pozdrowić ks.Krzysztofa.Czuję się jakbym była z wizytą w Waszym domu.Niech Wam Obojgu Pan Bóg błogosławi na te zbliżające się Święta Bożonarodzeniowe,a ja życzę zdrowia i wszelakiej pomyślności.Elżbieta.
OdpowiedzUsuń