sobota, 4 września 2010

TURYSTYCZNE SKRAWKI WAKACJI

W Polsce twardo obstawałam przy byczeniu się, czytaniu i rysowaniu. Żadnych turystycznych zapędów. Ale w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na dwa dni w Gallarate pod Mediolanem. Zaprosił nas ksiądz Stanisław - mój wierny czytelnik.
Zostaliśmy tak po królewsku podjęci, że aż czułam się skrępowana. Tylko dwa dni, a tyle wrażeń.

Najpierw jednak trzeba było przeprawić się przez Szwajcarię - nigdy więcej tą drogą! Nie dla ludzi z lękiem wysokości i tylko dla aut ze sprawnymi hamulcami. Chociaż ten drugi warunek spełniała nasza podróż. No i przyznam, że widoki zapierające wszelki dech, nie tylko w piersiach. Ukradkiem rozglądałam się za fioletową krową i świstakiem ze sreberkami. Te wzgórza, chatki i w ogóle.

Gallarate - współczesna miejscowość położona około 40 km na północny-zachód od Mediolanu. Myśmy byli w jego podmiejskiej dzielnicy o charakterze miejsko-wiejskim.

W miasteczku zapewne można znaleźć ciekawe zakątki, ale przegrywa z niedaleko od niej położonymi jeziorami. Zresztą nie sprawdziłam. Obejrzałam sobie tylko najbliższą okolicę parafii św. Euzebiusza, no i sam kościół, oczywiście.

Pierwszego dnia wyruszyliśmy z Lombardii do Piemontu, nad Lago d'Orta.
Od razu poczułam się arcyturystycznie. Zatrzymaliśmy się w Orta San Giulio, właściwie to zatrzymaliśmy auta na parkingu, bo sami zaraz po wejściu do miasteczka weszliśmy na łódkę, która płynęła na małą Wyspę San Giulio. Towarzyszyły nam dwa miłe małżeństwa oraz, oczywiście, ksiądz Stanisław. Plus dwa smoki, wszak pojechały z nami do Polski, więc i wrócić musiały.
Wyspa San Gulio jest malutkim skrawkiem ziemi, na którym przycupnęło kilka domów i olbrzymi kompleks religijny.Głównym zabytkiem miejsca jest bazylika, w której zachowały się fragmenty aż z IV wieku. Niewiele ich, ale za to w samym kościele możemy sycić oczy wspaniałymi XV wiecznymi freskami i niezwykłą amboną z serpentynitu. Sama skała niesamowita. Ciemna, niemal czarna zieleń sprawiająca z daleka wrażenie, że mamy do czynienia z ciężkim metalem.

Oprócz bazyliki na wyspie znajdują się olbrzymie budynki po seminarium. Obecnie jest to Opactwo Matki Kościoła sióstr benedyktynek o ścisłej klauzurze. Zadziwiające jest to, że siostry w siedmioosobowej grupie przybyły na wyspę dopiero w 1973 roku - osiedliły się w byłym pałacu biskupim, ale ich liczebność wzrastała tak szybko, że przeniesiono je do byłego seminarium. 80 mniszek pracuje przez cały rok pisząc ikony, ozdobne pergaminy, mają małą poligrafię, szyją i haftują szaty liturgiczne, naprawiają te stare i zabytkowe, no i, przede wszystkim, modlą się. Żyją w odosobnieniu przez cały rok, więc narzekają trochę na dni wakacyjne, gdy na wyspie panuje wzmożony ruch. Część z nich zapewne jednak jest oddelegowana do kontaktu ze światem zewnętrznym, gdyż na wyspie odbywają się różne spotkania natury religijnej.
Krzysztof odprawił Mszę św. w małej kaplicy u sióstr, ale ja nie mogłam w niej uczestniczyć, bo psiaki niezbyt są przyzwyczajone, by je zostawiać gdziekolwiek uwiązane i Boguś się mocno awanturował o to. Posiedziałam więc sobie ze stworami na schodach żałując, że mam za mało czasu na rysunek z fontanną w roli głównej. te chwile więc upłynęły mi na obserwowaniu najbliższego otoczenia, poczynając od nudzących się mordek, skończywszy na uliczce u podnóża schodów, na których siedziałam.

Potem razem przespacerowaliśmy się wokół wyspy. Długo to nie trwało, gdyż do dyspozycji jest 245 na 175 metrów, z czego większość zabudowana, połączona jednym uroczym pieszym traktem, na którym towarzyszą idącemu myśli typu:
"Jeśli przybywasz jako ten kim jesteś, jesteś wszystkim"
"W ciszy akceptujesz i rozumiesz"
"W ciszy oddychasz Bogiem"


Miałam wrażenie, że idziemy wąwozem, czasami tylko przejścia pod domami łypały na nas błękitem wody jeziora.

Po krótkim spacerze i syceniu oczu, uraczyliśmy nasze podniebienia, w jedynej (chyba?) restauracji na wyspie. Pozornie wydawało się, że miejsca czekały na klientów, ale okazały się zarezerwowane, w magazynie znalazły się jakieś składane stoły, jeszcze tylko zmniejszyć stos obrusów i po kilku chwilach oczekiwania zasiedliśmy do jeziornej uczty.

Na taką się nastawiłam i taką zjadłam. Wybrałam zestaw potraw z rybami słodkowodnymi. Na pierwsze było rybne ragù ze wstążkami a na drugie pyszna sieja. Mniam!
Po obiedzie wsiedliśmy na łódkę i wróciliśmy do Orty. Może i dobrze się stało, że to taka zwyczajna wycieczka z małą grupką osób, bo byśmy nic innego już nie zobaczyli. Ja to bym zaglądała we wszystkie zakamarki słodkiej miejscowości, w której od razu w oczy się rzuca duże zadbanie i mnogość metalowych elementów.


Ale nasi przewodnicy chcieli nam jeszcze coś pokazać. Taaaa .... "coś".
Podjechaliśmy autem na Sacro Monte (Świętą Górę).

Pomyślałam, że zobaczę następną włoską kalwarię, a tu niespodzianka. Rozrzucone po sporym terenie kapliczki kryły w sobie rozbudowane sceny rzeźbiarskie poświęcone życiu św. Franciszka, łącznie z momentem ogłoszenia go świętym.

Żal serce ściska, zobaczyłam tylko trzy takie kompozycje, ale przecież może kiedyś tam wrócę. Jeszcze chwilę podziwialiśmy Jezioro Orta i całe jego otoczenie.

Po czym ... po przejechaniu iluś tam kilometrów znaleźliśmy się nad Lago Maggiore, konkretnie w Aronie. Na obrzeżach miejscowości, na wzgórzu stoi olbrzymi pomnik Karola Boromeusza.
Wiedziałam, że jest wysoki, bo ksiądz Stanisław już nam o nim opowiadał, ale i tak zatkało mnie kolosalnie. Spodziewałam się gnomona, jakiejś obrzydliwej rzeźby a tu, mimo 23,4 metra wysokości, XVII wiecznemu twórcy udało się dość zgrabnie zachować proporcje i swoiste rysy świętego. Nie wykrzesałam już z siebie sił, by wejść choćby na taras pod pomnikiem, a już w ogóle nie pomyślałam, by dotrzeć wewnętrzną klatką schodową do samej głowy.
W pobliskim barze jeszcze rzut oka na Jezioro Maggiore i powrót do domu.

Ależ byłam zamęczona, nie przywykłam do tego typu zwiedzania, dużo i ogólnie. Jednak jestem bardzo zadowolona, że zobaczyłam odrobinkę innego regionu Włoch.
Myślicie, że to koniec? Ależ nie! Jeziora Północnych Włoch zatrzymały nas wraz z księdzem Stanisławem jeszcze na drugi dzień. Tym razem większość czasu spędziliśmy albo na wodzie albo na wyspach.
Udaliśmy się do Laveno, skąd promem przeprawiliśmy się na drugą stronę Lago Maggiore a stamtąd już stateczkiem na wyspy.
Druso był w żywiole, tak dużego okna do wyglądania podczas jazdy nie jesteśmy w stanie mu zaoferować w citroenie. Prędkość może ciut za mała, bo nie odwiewało mu ucha, ale za to ile zapachów, ile widoków! Gorzej z Bogusiem, bo jego zakwalifikowano jako groźnego psa i nakazano kupno kagańca, niestety nie zabraliśmy mu własnego, więc na mordzie zwisało mu coś zaoferowane przez biletera. Przyznacie, że w kagańcu to dopiero wyglądał groźnie, połączenie Hannibala z Żelazną Maską. To był stanowczo najgorszy widok tego dnia.

Lepiej pamiętać jezioro, jego wody i brzegi.

Potem raczyliśmy się cudownymi ogrodami i pałacami. Wszystko dzięki uprzejmości księdza Stanisława, który siedział przed posiadłościami Boromeuszy i pilnował smoków. Napisałam Boromeuszy? Tak, tak. To po dziś dzień własność rodu, który wydał na świat św. Karola.
Tym razem stanowczo mniej pisania, a więcej oglądania, bo co mam pisać o cudach ogrodnictwa? Pałaców nie wolno fotografować, ale plenery wolno zamknąć w obiektywie, co z chęcią uczyniliśmy.
Bez zbędnych słów zapraszam więc najpierw na Isola Madre.

A teraz ogrody przy pałacu na Isola Bella.

Tym razem obyliśmy się bez obiadu, bo wieczorem mieliśmy zaproszenie na kolację, dzięki temu udało się skosztować pyszności podanych przez Giulianę, znajomą księdza Stanisława.
Zasiedzieliśmy się w przemiłym towarzystwie do późnego wieczora.
W Gallarate pozostał nam jeszcze tylko poranek. Słodki, pachnący kawą i pysznościami produkowanymi przez cukiernię Giovanniego Bianchi. Mimo że nad współczesność przedkładam to co starsze, jednak przyznam, że miejsce mi zaimponowało. Prosty, acz elegancki, wystrój ożywiali głównie ludzie, dużo ludzi. Świetny klimat włoskiego poranka - ruch, rejwach, żywioł i cudowne aromaty. Właściciele wyekspediowali nas ze swoimi produktami, wśród których były rewelacyjne, migdałowe amaretti z zastrzeżoną recepturą.



Zaraz po powrocie zabrałam się za wykonanie kilku świeczek w podziękowaniu dla wszystkich osób, które uprzyjemniły nam ostatnie dni wakacji. Chciałam zdążyć przed powrotem księdza Stanisława do Polski, by w naszym imieniu rozdystrybuował prezenty. Ponoć wszyscy byli zadowoleni.

Stasiu, dziękuję bardzo za dwa dni włoskich wakacji!

11 komentarzy:

  1. Ileż tu CUDOWNOŚCI ! aż mnie w środeczku ściska :)
    Przeczytam !!!! po urlopie , albo ! mam lepszy pomysł - opowiesz mi :) bo wiesz teraz muszę szybko pracować ....

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakie piekne zwiedzanie i sliczne zdjęcia!:))
    Cieszę sie,ze wróciłaś Małgosiu:)
    A te amaretti wyglądają cudownie, szkoda ,ze receptura zastrzeżona he he:D
    Pozdrowienia :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Zdjęcia - szczególnie widok jeiora z
    mewą i ogrody - cudowne.Zresztą jak zawsze.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Ach, och, ach, och-nic innego nie przychodzi mi do głowy, dobrze, że już jesteś i opowiadasz-pozdrawiam-GA

    OdpowiedzUsuń
  5. Pięknie,mądrymi słowami pisany bloog i do tego te cudne zdjęcia.Już wiem,że będę do Ciebie tutaj wracać.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. I nie bylo swistaka?? Piekny koniec wakacji,my tez juz jestesmy po.A do przyszlych tak daleko.Ale sa wspomnienia:)Pozdrawiam i czekam na spotkanie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Zazdroszczę tych wakacji :-) Cudowne zdjęcia. Gdybym tylko mogła spokowałabym się i ruszyła w taką podróż.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wspaniała wycieczka, piękne zdjęcia, a do tego ten słodki prezent, już całkiem powalił mnie na łopatki. Z zazdrością patrzę na tę słoneczną pogodę, bo u nas już jesień.

    OdpowiedzUsuń
  9. Piękna wycieczka, można na okrągło oglądać zdjęcia i cieszyć oko ulubionymi widokami. Same achy i ochy!

    OdpowiedzUsuń
  10. :) Maggiore jest piękne, uważam że piękniejsze niż zakątki Como choć Bellagio mnie urzekło..
    Miło powspominać wakacje u Ciebie ;) pozdrawiam, Alicja

    OdpowiedzUsuń