Dzień planowałyśmy lekko relaksacyjny, z nastawieniem na sycenie ducha.
Zaczęłyśmy jak zwykle od ... kawy w pobliskim barze, w którym kelnerka już za drugim razem chciała nam podać zestaw zamówiony dzień wcześniej. Pamiętała!
Bardzo sympatyczna pani zawsze do mnie zagadywała, a na koniec pożegnała wszystkie bardzo, bardzo serdecznie.
Muszę zaznaczyć, że piłam kawę wraz z dziewczynami!
Tu zaszła zmiana!
Od razu w planach miałyśmy włoskie poranki w barze. I co ja bym tam biedna myszka z herbatą robiła? Tylko wstyd bym dziewczynom przynosiła :) No więc przez miesiąc uczyłam się pić kawę i ...nauczyłam się :)
Po włoskim śniadaniu, z lekkim wyprzedzeniem w stosunku do rozkładu jazdy, ulokowałyśmy się na autobusowym przystanku.
Można by napisać epopeję na temat autobusów miejskich.
Wcale nie tak łatwo znaleźć ich rozkład, ale niech ktoś mi powie, jak się ma mapka danej linii do samej tabelki z czasami odjazdów? Nazwy przystanków nie pokrywają się ze sobą. Należy jednak przyznać, że w Bolonii przynajmniej przystanki, na których już się jest, posiadają nazwy, czego nie można napsiać o Rawennie, bo tam przystanki mają numery niepojawiające się w rozkładzie jazdy.
Na czuja więc wybrałam najbliższy nazwą przystanek i najbliższy naszego mieszkania. Udało się!
Autobus przyjechał o bardzo przybliżonej do planów porze.
Bardzo zadowolone wysiadłyśmy na przystanku przesiadkowym i odczytujemy, że następny autobus, mający nas dowieźć do Sanktuarium San Luca, nie ma zamiaru jechać o pożądanej przez nas godzinie.
Coś czułam przez skórę, że należy dojechać tam z dużym wyprzedzeniem, zdążyłyśmy więc na Mszę św. A miałyśmy 40 minut, by pieszo pokonać dwa i pół kilometra portyków pnących się ku górze. Dotarłyśmy na miejsce kilka minut przed czasem, zziajane, lecz punktualne :)
Sanktuarium San Luca jest widoczne z Autostrady Słońca, zawsze przyciągało mój wzrok podczas jazdy samochodem, cieszę się, że w końcu je zobaczyłam i miałam okazję uczestniczyć w bardzo pobożnie odprawionej Mszy św., a potem złożyć hołd Madonnie, która jest patronką miejsca, wbrew skrótowej nazwe. Pełne określenie to Sanktuarium Błogosławionej Dziewicy św. Łukasza.
To ważne miejsce na mapie historycznej i pielgrzymkowej Bolonii.
Jego powstanie wiąże się z legendą ikony, której pokłoniłyśmy się na zakończenie nabożeństwa.
Pewien Grek eremita pielgrzymował do Konstantynopola, gdzie od pewnego z kapłanów w Hagia Sophia otrzymał obraz, którego autorstwo przypisuje się św. Łukaszowi Ewangeliście. Pielgrzym otrzymuje polecenie zaniesienia obrazu na "Górę Straży". Pustelnik wędruje po całej Italii i szuka miejsca o tej nazwie, w końcu trafia do Rzymu, gdzie spotyka senatora pochodzącego z Bolonii i ten mu mówi, że pod jego rodzinnym miastem jest wzgórze o tej nazwie. Jak to z legendą bywa, i ta ma swoje odmiany i barwne uzupełnienia.
Prawdziwe dokumenty mówią o kobiecie, która w XII wieku decyduje sie na pustelniczy żywot, otrzymuje od papieża pozwolenie na budowę kościoła, który szybko staje się celem pielgrzymek.
Tak jak sama instytucja zaznała wielu zmian, tak i też stało się z budynkiem. Obecne Sanktuarium powstało w XVIII wieku, obrastając poniekąd starszą strukturę.
I znowu barok jasny, lekki, tak jak w bolońskiej katedrze.
Widać dużą atencję wobec dzieci (w XX wieku prowadzono przy zespole sierociniec), na koniec Mszy św. wszystkie pociechy wraz z rodzicami zgromadziły się wokół ołtarza i odmówiły akt zawierzenia Madonnie.
Oczywiście, ikona, przed którą odbywają się wszystkie nabożeństwa, nie została namalowana przez św. Łukasza, to obraz z przełomu XII i XIII wieku, powstały pod ręką malarza bliższego kręgom zachodnim, niz bizantyjskim. Obecnie jest mało widoczny, gdyż zakrywa go dosyć prosta sukienka z wotami. Jednak nic nie przesłania niezwykłego spojrzenia Maryi. Oko wydało mi się ani zachodnie ani wschodnie, tylko żywcem ze Starożytnego Egiptu wzięte, chociaż nie było w profilu.
Z przyjaznych murów wyszłyśmy na równie przyjazne słońce.
U stóp Sanktuarium mogą zatrzymać się te osoby, które przyszły tu z czworonożnymi pupilami, dalej już mają wstęp wzbroniony.
Psy stanowią osobny rys naszej wyprawy -jeśli dotąd myślałam, że jestem psiarą, jeśli myślałam, że Krzysztof jest jeszcze większym psiarzem, to się myliłam. Nikt nie pobije Kingi w miłowaniu psów, zaczepiała właściwie wszystkie, gadała z właścicielami, czule głaskała ... zwierzaki :)
Ale nie spotkała ani jednego buldożka francuskiego (sama ma dwa), ja za to trafiłam dzielnego mopsika, który z wywieszonym językiem wchodził portykami na górę.
W końcu mogłyśmy przyjrzeć się portykom i widokom, dla których stawały się ramą. Już nie tak śpiesznie, bez zadyszki, zeszłyśmy na dół.
Dotarłyśmy do Porta Saragozza, w pobliżu której chciałyśmy zjeść obiad w lokalu wcześniej wyszukanym w internecie.
Sama brama jest imponująca, ale widok ulicy za nią zaparł nam dech w piersiach - utkane pasy w jednej tonacji barwnej, ścieśnione zakrętem, na chwilę dały zapomnieć o obiedzie.
Idziemy w końcu do lokalu.
Nic z tego, osteria jest czynna chyba tylko w ścisłym sezonie turystycznym, więc po krótkiej przechadzce ulicą Santa Caterina wróciłyśmy do Bramy Saragozza, by zjeść w restauracji o tej samej nazwie.
I znowu przemiła obsługa, kelner, który rozpoznał, że jesteśmy Polkami, nie Rosjankami (stały i irytujący przypadek we Włoszech!). lojalnie uprzedził nas, że na potrawy "z kuchni" będziemy dość długo czekać, ale jest gotowa lasagna, albo pizza z pieca opalanego drewnem. Zdałyśmy się na jego radę i nie zawiodłyśmy się. Nie pamiętam wszystkich smaków, które zamówiły dziewczyny, ale moją pizzę carbonara mogę polecić z czystym sumieniem.
Nie jadłyśmy deseru, bo w planie była niedaleka lodziarnia "Islanda", wyszukana przez naszą guru lodową - Kingę. I to był strzał w dziesiątkę!
Od przyjemności estetycznej, jaką była przesympatyczna ekspedientka, po doznania smakowe.
Lodziarnia, oprócz stałych smaków, ma menu dnia, w którym pojawiają się bardzo intrygujące zestawy smakowe. Żadna z nas nie zdecydowała się na lody o smaku Krwawej Mary, ale już cytrynowe z rozmarynem powaliły nas na kolana. Do tego dodajcie lody z czarnymi jagodami i z grubymi kawałkami Ferrero Rocher i zrozumiecie, że tęsknię za tą lodziarnią.
Zupełnie niespodziewanie udało się trafić do serca Eli i Basi, pierwsza była w zeszłym roku na Islandii, druga właśnie się na nią wybiera.
Tak cudownie niedzielnie nasycone szłyśmy spacerem ku centrum.
Minęłyśmy Kolegium Hiszpańskie, z pięknym malarstwem iluzjonistycznym na dziedzińcu.
Rozejrzałyśmy się tu i tam.
A na Piazza Maggiore czekał na nas Krzysztof.
Przyjechał specjalnie, by razem z nami obejrzeć bijącą rekordy popularności wystawę o wszystko mówiącym tytule "Dziewczyna z perłą".
Specjalnie w poprzednim artykule dodałam do "sklepowych" kolaży migawki z reprodukcją dzieła, żeby pokazać, jak Bolonia żyje tą wystawą.
Być może w dzień powszedni da radę kupić bilet z biegu, ale w niedzielę? Nie radziłabym nikomu ryzykować - tłumy, tłumy, tłumy. Nawet rezerwacja zapewniała wejście "mniej więcej o godzinie", czego pilnował zupełnie przystojny Włoch :)
Badzo lubię malarstwo holenderskie z tej epoki, gdy mieszczańskość odbiła się na sztuce maestrią warsztatu malarzy. Te martwe natury, te pejzaże, wnętrza!
I Ta Dziewczyna Z Perłą!
Piękny pomysł na niedzielne popołudnie.
Krzysztof miał jeszcze chwilę do odjazdu pociągu, więc przysiedliśmy w kawiarni "Opera, caffè e tulipani" (Via Alessandrini, 7) o wystroju iście prowansalskim. Miejsce mało nadaje się dla większych grup, już nasza szóstka stanowiła problem, mogliśmy zapomnieć o stolikach na zewnątrz, z widokiem na kanał Reno.
Także uśmiech właścicielki mogliśmy wybić sobie z głowy. Gdy tylko obiektywy naszych aparatów trafiły na jej osobę, dostałyśmy surową (czytaj: niegrzeczną) reprymendę. Rozumiem, że można nie chcieć być fotografowanym, ale można to też wyrazić w inny sposób, a pani należy do gatunku tych, z których nie idzie wydusić choćby skrzywienia warg w górę. Co nie przeszkodziło, by, do zamówionych pysznych spritz aperol, podać nam bogatą paletę różnych podgryzajek. Było ich tak dużo, że tego dnia już nie myślałyśmy o kolacji.
Speszone reprymendą nie obfotografowałyśmy miejsca, choć na detale pani nam łaskawie pozwoliła - nie to nie :)
Z miejscem wiąże się jeszcze jedna historyjka, ale ją zostawiam na koniec opowiadań o Babskiej Bolonii, szkoda, żeby zgubiła się w zalewie moich słów.
Zazdrość mi się wgryza w rdzeń kręgowy :)
OdpowiedzUsuńTy już nawet poezję w komentarzach stosujesz :)
UsuńCzytam i wspominam cudowną wiosenną Bolonię, szkoda tej ostatniej niemiłej sytuacji, Ale tak pięknie do okola. Jesteście niesamowite, wspaniale to zorganizowałyście i zazdroszczę - wybaczcie- nie tylko lodów ale tej fantastycznej więzi, która bije ze zdjęć!
OdpowiedzUsuńTak, więż, cudowna życzliwość, poczucie humoru, to był największy plus i tak fantastycznej wyprawy. A co do sytuacji, to ona szybko poszła w zapomnienie poprzez niezłą anegdotkę, ale o tym niebawem.
UsuńSytuacja nie była taka znowu strasznie niemiła, widać kobieta tak ma, fotki kelnera - przystojniaka - i tak mamy :))). do kolekcji dla naszej koleżanki, której tym razem nie wzięłyśmy z sobą, a którą kochamy miłością prawdziwą.
OdpowiedzUsuńAperol przepyszny, że aż z repetą, no i to zakończenie, dzięki czujności i zmysłowi humoru i obserwacji Księdza Krzysztofa.... :)))
Oj, chciałoby się wrócić...
Kinga
Ale zauważ, że więcej zdjęć nie cykałyśmy. Już chciałam wykasować Twój komentarz, bo myślałam, że wygadasz anegdotkę! Aperola żal!
UsuńMałgosiu,bardzo Ci ładnie w nowej fryzurze,naprawdę super,czytam,oglądam podziwiam,pozdrawiam,Iwonka
OdpowiedzUsuńA dziękuję, czas było przywitać wiosnę :)
UsuńUczta dla oczu i wyobraźni... czuje zapach pizzy smak lodów i ogolnie chciałabym tam być!
OdpowiedzUsuńWiem, teraz masz daleko, ale po powrocie, wystarczy tylko skrzyknąć ekpię życzliwych koleżanek :)
UsuńI znów w Bolonii jako żywo...;-))
OdpowiedzUsuńTakie namiastki, ale za to wspaniałe wspomnienia :) Także dzięki Tobie :)
UsuńPani Małgorzato ... świetnie Pani wygląda ... Bolonia również :D
OdpowiedzUsuńDziękuję, choć nie do końca się zgadzam, to znaczy z pierwszą częścią wypowiedzi, jednak zmiana chyba trochę wyszła mi na lepsze :)
UsuńTen aperitif .... Kinga, spóla ;)
OdpowiedzUsuńCiekawe, ciekawe, bo to ja byłam prowodyrką picia Aperolu :) Wejdziesz w spółę ze mną?
Usuń