O wykonanie tej precyzyjnej robótki poprosiłam Krzysztofa, gdyż gadać to ja jeszcze mogę po włosku, ale już pisać takie oficjalne listy, to wolę nie :)
Krzysztof spisał się na medal, umówił nas z ojcem Angelo.
Weszłam do kościoła i zaczęłam poszukiwania zakonnika. Zaczepiłam sprzatającą kobietę, ta zaprowadziła mnie do pana pilnującego świątyni, a ten ruszył do klasztoru. W końcu pojawił się z początku surowo wyglądający mnich. Okazał się jednak cudownym cicerone, przystającym do swojego imienia.
Popatrzył na nas i z lekka niepewnie zadał retoryczne pytanie "Panie chyba nie są siostrami zakonnymi?"
Wybałuszyłam oczy, skąd taki pomysł. Nagle dotarło do mnie, że Krzysztof pisał jako ksiądz i wspomniał, że jako grupka wierzących wolałybyśmy być oprowadzane przez brata, niż przez świeckiego. Może użył określenia "donne pie" - pobożne kobiety? Tak nazywa się też siostry zakonne.
Na szczęście nie było to przeszkodą, by zobaczyć nie tylko celę św. Dominika.
Zostałyśmy oprowadzone i po kościele i po klasztorze. Takiej gratki to się nie spodziewałyśmy.
Jako pierwsza została nam pokazana i dokładnie omówiona Arka św. Dominika. Położona w kaplicy przylegającej do prawej nawy, jednej z dwóch, do których wchodzi się z wnętrza świątyni.
Przyznam się bez bicia, nie miałam pojęcia, że święty założyciel zakonu jest tam pochowany. Więcej - nie miałam w ogóle pojęcia, że jego doczesne szczątki są w Bolonii.
Arka to kunsztowne rzeźbiarsko dzieło, dzieło wielu rzeźbiarzy i pokoleń. Z najsłynniejszych nazwisk należy wymienić te toskańskie: Nicolo Pisano, Arnolfo di Cambio oraz Michała Anioła (klęczący anioł po prawej stronie, oraz figura przypominająca pozą Davida). Grobowiec jest teologoczną wykładnią historii Zbawienia, opowiada też o dziejach św. Dominika.
Cała struktura nie tylko jest bogata swą oprawą, ale i historią.
A to coś jej dodawano, a to ujmowano (brakuje kariatyd), rozłożono ją też na części, by uchronić przed zniszczeniem w wyniku bombardowania. Przy okazji powrotu do kaplicy prześwietlono metalową skrzynię, by uniknąć jej otwierania, zjęcie RTG, wisi na ścianie za Arką.
Okazało się, że trumna zawiera wszystkie kości, bez głowy, ta jest w okazałym XIV wiecznym relikwiarzu.
Zaintrygowało mnie położenie relikwiarza, umieszczono go w specjalnej niszy z tyłu Arki, więc, przybysz bez znajomości miejsca (a takimi byłyśmy my) nie domyśliłby się, że z drugiej strony, za szybą, jest olbrzymi relikiwiarz.
Pogadałam chwilę z Ojcem Angelo na temat rozczłonkowywania świętych na relikwie i mojego braku zrozumienia dla tej tradycji. Tutaj i tak szczątki są dość blisko siebie. Ale taka św. Katarzyna? Padre opowiedział nam o przypadku św. Tomasza - gdy się okazało, że miał dwie głowy. Zakonnik z dowcipem wyjaśnił, że św. Tomasz był bardzo inteligentny i jedna głowa mu nie wystarczyła :)
Niezwykłe miejsce pochówku tak bardzo przykuwa wzrok, że dopiero przy wychodzeniu z kaplicy rozglądamy się co nieco. Barokowy wystrój usiłuje zdominować centralny punkt pomieszczenia, ale jesli nawet w sklepieniu jest fresk "Chwała św. Dominika" Guido Reniego, to nie ma szans ze słynnymi rzeźbiarzami.
W kaplicy z sarkofagiem jest bardzo interesujące, lśniące bielą marmuru popiersie z portretem św. Dominika. Powstało wynikiem współpracy naukowców z artystą - wizerunek odtworzono w oparciu o budowę czaszki zmarłego.
Nadal nie rozglądamy się po kościele, idziemy do kaplicy na przeciwko, z której wcześniej dochodziły dźwięki organów. Odbywała się tam lekcja muzyki dla dzieci. Wspaniały pomysł! Dzieci siedziały w ławkach i widać, że z wielkim zainteresowaniem słuchały wykładu ilustrowanego fragmentami muzycznych utworów.
Przy tych organach zasiadł kiedyś młodziutki Mozart w drodze do Rzymu.
Ale to nie instrument jest najważniejszy, kaplicę dedykowano Różańcowi, wcześniej miała być kaplicą rodową, ale już w następnym wieku zaopiekowało się nią Bractwo Różańcowe.
Doczytałam potem, że jest tutaj pochowany twórca fresku z absydy w Kaplicy Arki - Guido Reni.
Idziemy główną nawą ku transeptowi, by tam z zachwytem stanąć przed malowanym Krucyfiksem autorstwa Giunta Pisano.
Poprzez zakrystię z imponującymi meblami i zaskakująco jasnymi rzeźbami z cyprysowego drewna wchodzimy do głównej absydy.
Mogłabym spędzić pół dnia na oglądaniu intarsji. Żal było wychodzić, ale z kolei żal nie skorzystać z uprzejmości Ojca Angelo. Posłusznie za nim drepczemy, tylko Basia się ociaga, dzięki czemu mogę pokazać więcej detali drewnianego bogactwa.
Wchodzimy na teren dawnej klauzury. Zaglądamy do miejsca, gdzie się odbywały kapituły, widzimy fresk z jednym z najstarszych przedstawień św. Dominika.
Większość ścian w sali kapituły pokrywają współczesne freski, widać że nasz cicerone nie ceni ich sobie, i wcale mu się nie dziwię. Na zdjęciach i tak wyglądają lepiej, niż w rzeczywistości.
Zatrzymujemy się w korytarzu, by zajrzeć na porośnięty zielenią dawny cmenatrz zakonny.
Przy okazji pytam ojca o to, kto jest właścicielem całego kompleksu. Czemuż mnie to nie dziwi? Państwo włoskie!
Dominikanie są gośćmi we własnym klasztorze.
Idziemy do najbardziej rogrzewającego wyobraźnię miejsca, do siedziby Świętej Inkwizycji. Spokój sal, ich wystrój, zdają się potwierdzać wersję, że największe okrucieństwo spotykało osądzanych nie ze strony zakonu, lecz sądów świeckich.
Nad kominkiem wisi alegoria, w skrócie prezentująca, jaką osobą powinien być inkwizytor: miał być jak pies (dominikanie = psy pańskie), który strzeże stada, nie odciąga go pokusa zjedzenia kozy, nie boi się lwa. Motto przyświecające tej funkcji trzyma aniołek - nec spe nec metu, co oznacza dosłownie "żadnej nadziei, żadnego lęku".
Od "inkwizytorów" przechodzimy do pomieszczeń bibliotecznych. Długie korytarze wypełniają, niestety, metalowe regały, ale ciągle jeszcze wskazują na to, że zadaniem zakonu jest głoszenie Słowa Bożego, a by to robić, potrzebna jest wiedza. Wiedza zgromadzona na wysokich półkach, pomiędzy którymi co pewien czas umieszczono drzwi, to wejścia do mniszych cel. Nagle przy jednych Ojciec Angelo mówi, że tu jest jego pokój. Biblioteka składa się z kilku ciągów korytarzy, jej nastarsza część to pomieszczenie z renesansowym rzędem arkad. A w ostatnim, największym, wzrok wędruje od razu ku górze, ku malowanemu sufitowi, naśladującemu bogato rzeźbione stropy.
To w tej sali Jan Paweł II spotkał się ze środowiskiem uniwersyteckim Bolonii.
Schodzimy innymi schodami, szerokimi, wykończonymi drewnianymi belkami. Tymi schodami w dawnych wiekach świeżo upieczony magister wjeżdżał na koniu. No! No! No!
Przechodzimy do miejsca, gdzie zmarł św. Dominik. To nie była jako tako jego cela, bo nie chciał, by mu przypisywać materialnie jakiekolwiek pomieszczenie. Ale w tym miejscu właśnie zmarł. Dawnej był tu jakiś garaż z wjazdem od strony wielkiego dziedzińca, zajmowanego po dzisiaj przez carabinieri. W końcu jednak zamurowano pomieszczenie, odkryto podłogę i znaleziono ślady ścian wyznaczających poszczególne cele.
W dwóch gablotach zachowano pamiątki po świętym Dominiku. Mnie najbardziej poruszyła kartka z brewiarza, oczywiście manuskryptu.
Zupełnie zapomniałam zapytać, czy cały brewiarz rozdzielono, czy tylko tę jedną wyrwano?
Przez małe okno zaglądamy do carabinieri. Ich krużganek jest w opłakanym stanie, co zauważam w rozmowie z Ojcem Angelo. Ze smutkiem mówi, jak Państwo wymaga od zakonników utrzymania klasztoru w doskonałym stanie, ale nie od użytkowników odłączonego dziedzińca.
Różnicę widzimy wychodząc przez piękne chiostro. W prawy dolnym rogu umieściłam widok na zaniedbany dziedziniec.
Zanim jednak opuściłyśmy klasztor Św. Dominika, zostajemy zaproszone na kawę, podaną wraz z ciasteczkami.
Napój zaparzył nasz wspaniały przewodnik, któremu z wdzięczności zostawiłyśmy 50 € na rzecz klasztoru, nie chciał przyjąć, ale my uparte kobiety jesteśmy :)
Tak mocnym akcentem zaczęłyśmy poznawianie Bolonii. Wiem, że jeszcze w samym kościele było co oglądać, ale to i tak było więcej, niż się spodziewałyśmy zobaczyć. Opisałam go najbardziej szczegółowo, następne miejsca ledwie musnęłam słowami :)
Oszołomione usiadłyśmy na słońcu, w miejscu, które zapełniał kiedyś cmentarz szlachetnych mieszkanców Bolonii. Po wybuchu bomby, pozostały tylko dwa okazałe grobowce.
Pozostając niejako w cmentarnej tematyce trafiłyśmy na Archiginnasio, starą siedzibę Uniwersytetu Bolońskiego, obecnie pomieszczenia zajmuje Gminna Biblioteka. Jest to XVI wieczny budynek, który miał scalić rozsiane po mieście wydziały uczelni.
Tym, co przyciąga turystów, jest wystrój budynku oraz dwie ważne sale.
Najpierw wystrój.
Takiego szaleństwa herbów w życiu jeszcze nie spotkałam. Jest ich około 7000, nie liczyłyśmy, wierzymy literze :) Ściany wypełniają studenckie i profesorskie stemmy oraz zapiski ku czci wykładowców. Aż dziw, że dekoracje te ostały się i przebudowom z XVIII wieku i bombardowaniom z II Wojny Światowej.
A teraz, gdzie te sale? Na piętrze znajduję plan.
Jednej z nich nie zobaczyłyśmy, bo akurat odbywała się tam jakaś konferencja prasowa, ale drugą powetowałyśmy sobie w każdym detalu. To sala teatru anatomicznego, odbudowania po wojnie z uratowanych świerkowych fragmentów.
Nie wiem, czym ten świerk konserwowano, ale ma przepiękną barwę, którą trudno oddać na zdjęciach, wychodziły mi albo zbyt żółte, albo zbyt czerwone. Gdybyście tak je uśrednili, otrzymalibyście głębokie nasycenie całego pomieszczenia, z jednym białym akcentem - stołem do przeprowadzania sekcji.
Właściwie niby podczas przeprowadzania sekcji zwłok, główni bohaterowie nie muszą się bać braku sterylności, ale jednak jakoś wyobrażałam sobie, że teatr anatomiczny powinien być "bardziej zmywalny". No cóż, XVII wiek nie martwił się takimi drobiazgami, koncentrował się na formie i użyteczności.
Forma upamiętnia wielkich lekarzy, od Hipokratesa, po bolońskiego medyka - Gaspare Tagliacozzi, prekursora operacji plastycznych, trzymającego w ręce nos. Szkoda, że nie pokazano, w jakiej pozycji musiał chodzić jego pacjent podczas rekonstrukcji. Z tego, co podsłuchałyśmy u pani przewodnik akurat oprowadzającej grupę, nos rekonstruowano z ręki poszkodowanego i, póki się nie przyjął, pacjent chodził z ręką przyszytą do twarzy. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać innych rekonstrukcji tą metodą :)
Wielkie wrażenie zrobiły na nas męskie kariatydy z profesorskiej ambony. I wcale nie o ich męskość mi chodzi, tylko o odarcie ze skóry. Rzeźbiarz musiał spędzić wiele godzin w teatrze anatomicznym, by zostawić po sobie takie modele.
Najwyższy czas zdradzić, że większość naszej bolońskiej grupki jest ściśle związana z medycyną, dla nich pewnie taki widok, to nie nowina. Chociaż patrzyły z wielkim zainteresowaniem :)
Po wyjściu z Archiginnasio czas było pomyśleć o obiedzie. Na nic misterne przygotowania i poszukiwania polecanych lokali. Pytałam nawet znajomego, który wykłada na bolońskiej weterynarii. Po prostu byłyśmy nie w tym miejscu. Zdałyśmy się więc na czuja. Weszłyśmy w końcu do "Divinis", bardziej enoteki, niż restauracji, ale i wino mieli dobre i pyszne potrawy.
Chyba najbardziej godne polecenia są zielone tagliatelle z białym sosem bolońskim.
A potem zaczęło się bardzo swobodne rozglądactwo turystyczne.
Krok po kroku zbliżałyśmy się do Piazza Maggiore.
Właściwie to zaczęłyśmy od Piazza del Nettuno, z fontanną znanego i z Florencji Giambologny (i jego słynnego diabła).
Cudownie leniwie przyglądałam się detalom. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego, jak bardzo miłą ekpię stanowiłyśmy, nikt nikogo nie poganiał, no, chyba, że trzeba było zdążyć na umówione spotkanie, autobus, czy pociąg, ale to oczywiste. Poza tym poddawałyśmy się swobodnemu zwiedzaniu.
Dzięki temu zobaczyłam to, czego wcześniej nie zobaczyłam, gdy byłam tu kilka lat temu. Naturalną polichromię, stworzoną czasem i kroplami wody. Najpiękniej wybarwiły się głowy lwów. Do pełni obrazu brakowało właśnie tych kropel, ale może na początku marca jeszcze nie czas na nie? Choć pogoda była cudowna.
Zamiast małych kropel, po sąsiednim Piazza Maggiore krążyły ogromne bańki mydlane. Dzieci starały się nie wykazywać nimi zainteresowania, tak jakby miało im to czegoś ująć. Trochę bokiem, trochę mimochodem uderzały w nadlatujące banie.
A myśmy szły do Bazyliki św. Petroniusza. Chociaż raz jestem zadowolona z zakazu robienia zdjęć, bo marne szanse miałabym na skończenie tego wpisu. A to jeszcze nie koniec dnia.
Obeszłyśmy bazylikę, zadziwiłyśmy się nad dziwną drewnianą amboną, która bardziej przypomina pozostałości wieży oblężniczej.
Tu po raz pierwszy trafiamy na scenę Lamentacji nad Zmarłym Chrystusem, wykonaną w wypalonej glinie, polichromowaną, z figurami naturalnej wielkości. A w planach jest już następna.
Przenikliwe zimno ogromnego kościoła przyśpiesza nasze zwiedzanie. Nie piszę o bazylice, bo już kiedyś trochę o niej napisałam, odsyłam więc do artykułu "Czerwona Bolonia".
Zaraz nieopodal jest następny cel naszej wyprawy - Sanktuarium Santa Maria della Vita - a w niej najbardziej słynna grupa terakotowa Opłakiwania, nie ostatnia widziana w Bolonii.
Trafiłyśmy na moment przebudowania kaplicy, w której się znajdują figury, te, na szczęście, pozostawiono widocznymi.
Dzieło Niccolo dell'Arca (przydomek od Arki widzianej u dominikanów) wyróżnia się największą ekspresją postaci. To już nie żal, to nie opłakiwanie, lecz rozpacz, tragedia, głębokie poruszenie. Spokój zachował jedynie Józef z Arymatei, rozpoznawalny dzięki trzymanemu w ręce młotkowi.
Tu nie trzeba wielu słów, tylko spojrzenia, więc zostawiam Was na chwilę ze zdjęciami.
Nie zdążyłyśmy wyjść z niewielkiej świątyni, gdy pilnujący tam pan polecił nam zajrzenie do oratorium. Wchodzimy, niektóre wjeżdżają windą (między innymi ja-leń), a naszym oczom ukazuje się znowu skomplikowana grupa rzeźbiarska. Tylko układ jakiś inny, wokół zmarłego sami mężczyźni.
W końcu czytam tablicę informacyjną.
Ha!
To nie jest opłakiwanie Chrystusa lecz Pogrzeb Maryi Panny Alfonso Lombardiego.
Trudno dostrzec w natłoku postaci, że pomiędzy nimi leży zmarła kobieta.
Scena ilustruje fragment ze "Złotej Legendy" Jakuba de Voragine, gdy arcykapłan Ananiasz widząc apostołów niosących Maryję na marach krzyknął "Oto jest naczynie, z którego wyszedł Ten, co wprowadził zamieszanie wśród nas..." Wyciągnął ręce ku noszom, a te zaczepiły się o mary i uschły, przysparzając mu wielkiego bólu. Tutaj rzeźbiarz pokazał moment, gdy anioł ze szpadą ( w domyśle, wynika to z gestu, bo sama szpada się nie zachowała) rzuca Ananiasza na ziemię.
Nie widać tego, ale w apokryfie, wynikiem tego zdarzenia, arcykapłan nawrócił się.
Niszę w oratorium dzieli kikadziesiąt lat od postaci, dzieli też i styl, patrząc na mocny tors arcykapłana myśl od razu wędruje do Michała Anioła.
Przerwa w zawiedzaniu.
Idziemy długą ulicą Castiglione do polecanej przez Kingę lodziarni.
Kinga uchodzi w naszej grupce za lodowy autorytet, chociaż akurat tutaj jej zdanie podziela mnóstwo klientów. W lekką konsternację wprowada nas menu, nie ma smaków, jako takich, tylko jakieś zestawy smakowe, trzeba się w nie wczytać. Poza tym lodów nie widać. Potem okazuje się to normą bolońską. Nie pamiętam wybranych w Sorbeteria Castiglione smaków, poza jednym, utworzonym z okazji wystawy "Dziewczyna z perłą". Z kruchymi czekoladowymi kuleczkami. Dwa dni później odwiedzamy inną lodziarnię i tę pamiętam nad wyraz lepiej, ale o tym w artykule o dniu czwartym.
Po lodach kierujemy się do ostatniego punktu na naszej turystycznej mapie. Po drodze zaglądamy do Kościoła San Giovanni al Monte, pamiętającego bardzo wczesne chrześcijaństwo, czego można się domyślić po ciężkiej przysadzistej bryle.
Trudno zapomnieć lśniącą figurę biczowanego Chrystusa, ulokowaną w środku głównej nawy. Przeszłam cały kościół, ale potem znowu się zatrzymałam przy niej i wzroku oderwać nie mogłam.
Docieramy w końcu do zespołu budynków Santo Stefano. Już tu byłam, ale takie miejsca mogę oglądać na okrągło.
Wszystko, co tygrysy lubią najbardziej: romanizm, krużganki, cudowne kapitele, labirynt pomieszczeń, małe muzeum, a w nim bestiarium średniowieczne.
Tylko mrugająca bateria w aparacie przysparzała mi zmartwień, czy zdążę wszystko wpuścić do obiektywu?
Udało się!Wystarczyło jej jeszcze na powrót do mieszkania.
A tam ze spokojem, po wymianie baterii, mogłam sfotografować naszą kolację.
I znów przeniosłam się do Bolonii...
OdpowiedzUsuńTaaaak po takim bogactwie detali nie wiem czy jest sens cokolwiek pisać na swoim blogu ;-)) - póki co cały czas walczę ze zdjęciami ;-)
Piękny opis, piękne zdjęcia...
Małgoniu brakuje mi tylko kilku słów o fresku z Bazyliki św. Petroniusza - tym wiesz - obłożonym "klątwą muzułmańską", nad którym przyznaj spędziłyśmy kilkanaście dobrych minut ;-)
Basiu, sama zdajesz sobie sprawę z tego, że to i tak nie wszystko z tego dnia. Można by pisać i pisać, a ja mam mnóstwo zaległych i innych artykułów, a szkoda, by zapomnieć o niektórych wykładach, czy miejscach, które widziałam. A o Bazylice Petroniusza kiedyś pisałam, tylko nie podlinkowałam artykułu, co już uzupełniłam. Dzięki Twoim zdjęciom mogłam dać pełniejsze wyobrażenie niektórych miejsc, stokrotnie dziękuję :)
Usuńtak w ogóle czuję się trochę niezręcznie bo też coś piszę o tym naszym wypadzie i tak bardzo nie chciałabym aby wyszła to kalka tego co Ty napisałaś. Ale chyba nie jesteśmy w stanie tego uniknąć będąc tam w tym samym czasie i przeżywając niemalże to samo ;-) W mojej relacji są odnośniki do Twojego opisu i to Ciebie traktuję jako GURU od tych spraw ;-) Buziaki
UsuńMoże opublikuję coś wieczorem ;-)
UsuńBasiu, ja wręcz zachęcam ludzi do pisania bloga. Widzę same plusy :) Sama nie patrzę, czy ktoś już napisał na jaiś temat, zwłaszcza w blogowym świecie, bo do źródeł, oczywiście, z chęcią sięgam. Ale to mają być Twoje wrażenia, a przecież wiem, że były bardzo podobne do moich :) Wszystkie piałyśmy z zachwytu :)
UsuńDzięki temu wpisowi (i poprzedniemu, i następnym zapewne) lepiej uda mi się zapamietać to wszystko, co widziałyśmy. Jesteś wielka!
OdpowiedzUsuńDziękuję!
Kinga
Taaaa, wielka wszerz :)
UsuńWcale nieprawda!
UsuńSama widziałam.
Kinga
ja też widziałam i zgadzam się z Kingą ;-)))
UsuńZmowa!
UsuńA mnie - duszy zbłąkanej -najbardziej rozwalił zakonnik przy ekspresie. :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Małgorzato
J
Dlatego robiłyśmy mu zdjęcie, bo to była wisienka na torcie - kawa przez niego zaparzona. Zresztą, bardzo smaczna. Ja to może jestem bardziej przyzwyczajona, bo pryncypał jest na plebaniii specjalistą od kawy, rzadko tykam się ekspresu :)
UsuńSuper wycieczka! chyba zazdroszcze takiego guru! a Bolonia ...jaka bogata w dziela sztuki, architekture, gastronomiczne przezycia..mnie tez spodobal sie zakonnik przy ekspresie. Czekam na dalsze dni ! pozdrawiam
OdpowiedzUsuńGuru?
UsuńA wycieczka była fantastyczna! To dopiero początek, chociaż najbardziej chyba intensywny, z założenia :) Zakonnik da się opowiadać w samych superlatywach :) Niezwykle ciekawa postać.
Piękne zdjęcia! By takie robić trzeba umieć patrzeć. To więcej niż połowa sukcesu. Dobre szkła druga :) Czym robisz zdjęcia ? Wybacz ciekawość, ale sama fotografuję i korci mnie od jakiegoś czasu by zadać to pytanie.
OdpowiedzUsuńTo jest bardzo ciekawe zjawisko. Pytają się mnie ludzie, jakim aparatem robię zdjęcia. Mówię, że canon EOS 650D z obiektywem tamrona 18-270, a potem idą do specjalistów, bo ja na pewno takim nie jestem i tamci się krzywią, odradzają i wpuszczają ludzi w maliny. Koleżanka za radą jakiegoś maniaka kupiła canona 70-300, no i musi brać ze sobą dwa obiektywy. Moim założeniem było robienie zdjęć reporterskich, bez dźwigania dodatkowego sprzętu. Nie mam zmaiaru zostawać artystą fotografikiem.
UsuńMoim podstawowym jest Nikkor 18-200, więc rozumiem twój wybór. Noszenie wielkiej ilości obiektywów nic nie da, jak ktoś nie umie patrzeć. ....a z tym zostawaniem artystą dzisiaj, to dziwna przypadłość ludzi. Taki Michał Anioł był przede wszystkim doskonałym rzemieślnikiem ;)
OdpowiedzUsuńNo to się doskonale rozumiemy :)
UsuńTeż mam Canona, ale EOS 550D i obiektyw Canon 18-200. Kupowałam mój sprzęt w tym samym czasie co Małgosia. Może trochę ciężki na wycieczki, ale jak się postaram robi doskonałe zdjęcia. Wiadomo w terenie nie zawsze światło jest idealne, we wnętrzach też trzeba pomyśleć i dopasować czas itd. Ale ze zmienianiem obiektywów na wycieczce nie jest komfortowo, często nie ma na to czasu i możliwości, lepszy jeden. Obie macie racje wszystko zależy od patrzenia. Tego nie zastąpi żaden cud techniki. Alicja R. z Warszawy
UsuńNo właśnie, a maniacy sprzętowi nie rozumieją, że wystarczy jeden obiektyw :) Ja to odnoszę do swoich wielu ołówków. Może trochę przerysuję (nomen omen), ja je potrzebuję, ale nie polecałabym nikomu, kto chciałby narysować plan mieszkania.
UsuńSliczna wycieczka -jakbym byla z Wami.Podziwiam wszystko a komentaz bede jeszcze kilka razy czytala /jak zwykle/pozdrawiamirena z Poznania
OdpowiedzUsuńPolecam wszystkim koleżankom, by się grupowały i jakiś czas wolny znalazły na wspólne przebywanie, to działa fantastycznie!
UsuńMałgosiu, a ja się muszę przyznać, że na naszą babska Bolonię, wyskoczyłam prawie z biegu. Po raz pierwszy nie zaopatrzyłam się w żaden przewodnik, niewiele poczytałam, co zazwyczaj czynię przed każdą wyprawą, skrupulatnie przygotowując każdy dzień. Tym razem, w natłoku przeróżnych zdarzeń, odpuściłam sobie totalnie i zdałam się na grupę. Cudowne doświadczenie!!!! Dreptałam sobie za Wami, chłonąc każde miejsce jak małe niespodzianki, nie mając ukształtowanych oczekiwań. A teraz, dzięki Twoim barwnym opisom, mogę jeszcze raz odbyć tę podróż, uzupełniając detale. Naprawdę spędziłyśmy razem świetny czas!!!!
OdpowiedzUsuńBeata
Jestem zaskoczona, jak świetnie nam się razem zwiedzało. Byłaś kochanym dreptakiem :)
UsuńWitam! ŁAŁ !!!!!! No KOBIETY, ale poszalałyście. CUDOWNIE, GRATULUJĘ. Tak trzymać. Jesteście WIELKIE. Małgosiu przepiękny wpis. Tyle szczegółów. Czuję się jakbym z Wami tam była.Do tej pory myślałam, że w Bolonii to tak nie za wiele do oglądania. TERAZ TO ODSZCZEKUJĘ. Ale chyba trzeba mieć "wejścia". Pozdrawiam Alicja R. z Warszawy
OdpowiedzUsuńWejścia czasem są bardzo przydatne - vide: dominikanie. Ale w pozostałych dniach nie miałyśmy żadnych forów i też było świetnie.
UsuńBardzo zachęcam do odwiedzenia Bolonii. To piękne miasto, młode - bo pełno w nim studentów i dzięki swym historycznym portykom bardzo oryginalne. Mniejsze niż Rzym, spokojniejsze niż Wenecja, takie - na ludzką miarę.
Zresztą - jak jest fajne towarzystwo, to ja bym się zadowoliła zwiedzaniem Pcimia Dolnego.
Mój włoski nauczyciel, który od kilkunastu lat obserwuje Polaków, nieustająco nie może wyjść ze zdumienia, ze udaje mi się wciąż na nowo zorganizować grupę chętnych na jakiś wyjazd. A ja mu po prostu odpowiadam, że mam świetne kumpelki.
Kinga
Tylko te wejścia zostały zupełnie samodzielnie zorganizowane, nie znałyśmy wcześniej nikogo w klasztorze dominikanów. Zaletą tego wyjazdu była głównie nasza grupa :) I jej cudowna twórczyni Kinga :) Pisząc wpisy o Bolonii widzę, że i tak zobaczyłyśmy jej fragment, jest jeszcze dużo do zobaczenia.
UsuńLubię takie polecane zwiedzanie, bo mona zobaczyć więcej i posłuchać ciekawej osoby..
OdpowiedzUsuńKolacja też sympatyczna - karczochy?
Nas rozczuliło, że mowa była głównie o celi św. Dominika, a tak to się rozrosło, w dodatku przewodnik był bardzo, bardzo sympatyczny. Tak, jedną z kolacyjnych potraw zawsze stanowiły karczochy z lekko kwaśnej zalewy.
Usuń